poniedziałek, 29 listopada 2010

Duch

Tomek często zaprasza do domu bezdomnych. Zabiera ich z tramwajów, z parków, ze śmietników. Karmi, pozwala się umyć, czasem daje coś do ubrania. Gdy wieczorem po mszy na Piwnej wsiedliśmy do tramwaju, od razu przysiadł się do bezdomnego, który drzemał z głową opartą o szybę. Zaproponował mu wspólny obiad i miejsce do spania w altance na działce. Bezdomny ożywił się, od razu okazując ufność. Zazdrościłem Tomkowi naturalności z jaką potraktował tego człowieka. Postanowiłem też z nim porozmawiać, bez tej sztucznej ckliwości, typowej dla wymuszonych uczynków miłosierdzia.
- Jak masz na imię?
- Longin. Ale mówią na mnie „Duch” – głos miał ochrypły, mówił niewyraźnie. Słodkawy smród bił od niego na cały tramwaj.
- Dlaczego „Duch”?
- Bo chodzę w nocy – w uśmiechu pokazał szparę po górnej dwójce.
- Dlaczego chodzisz w nocy? Lunatykujesz?
- Nie. Nie mam domu to chodzę.
Zapadła cisza. Obaj patrzyliśmy w okno.
- To cały twój bagaż? – między kolanami na podłodze miał reklamówkę, a w niej kilka zgniecionych puszek i jakieś gazety.
- Pięćdziesiąt trzy puszki wchodzą na kilogram. Koło wiaduktu przy Słonecznej jest po trzy piećdziesiąt. Nie to co u tego złodzieja na Jelonkach, który daje trzy złote – Duch skrzywił się z pogardą i przysunął nogami reklamówkę.
Wyobrażam sobie jak długo zajmuje zebranie po śmietnikach pięćdziesięciu trzech puszek i co można kupić do jedzenia za trzy pięćdziesiąt.
- A gdzie dzisiaj będziesz spał?
- Normalnie. Pod chmurką – uśmiech rozświetlił mu zmarszczoną twarz, jakby mówił o weekendzie w letniskowym domku nad jeziorem – na śmietniku przykrywam się kartonami i śpię.
- Dzisiaj będzie kilka stopni mrozu.
- Tak, będzie ostra zima – Duch poważnieje i znów patrzy przez okno – drzewa w tym roku wcześnie straciły liście, będzie ostra zima.
- Długo jesteś w drodze?
- Siedem lat.
- A wcześniej?
- Byłem mechanikiem samochodowym, malarzem, sztukatorem wnętrz.

Na obiad robimy placek ziemniaczany z cebulą i jajkiem. Duch dostaje ręcznik i na dłuższą chwilę znika w łazience. Przed jedzeniem razem odmawiamy błogosławieństwo.
Po obiedzie muszę już wracać na pociąg do Łodzi. Wychodzimy na ulicę całą trójką. Na zewnątrz jest lekki mróz i pruszy śnieg. Zanim Tomek zaprowadzi Ducha na działki, chcę się z nim pożegnać.
- Modlisz się czasem?
Duch przygląda mi się niebieskimi oczami.
- Pewnie. Jestem Chrześcijaninem.
- Mam na imię Roman. Proszę, pomódl się za mnie dzisiaj.

czwartek, 18 listopada 2010

ścieżka

Droga zaczyna się tamtego poranka, gdy młoda żydowska dziewczyna wyrusza " z pośpiechem w góry”. Do domu swojej kuzynki w Ain Karim ma cztery dni drogi. Przez kolejne samotne noce rozgwieżdżone niebo nad Galileą wysłuchuje najtrudniejdzych pytań.Ta wędrówka, jak kiedyś droga Abrahama i droga Mojżesza - na zawsze wyzwoli ludzkie drogi z samotności.
Jezus także przychodzi na świat podczas drogi i odtąd nie ustaje w wędrówce aż do znieruchomienia na Krzyżu, przez który wkracza do krolestwa Ojca.
Po Chrystusie podejmują drogę apostołowie i święci, którzy przez wieki poniosą nowym pokoleniom Dobrą Nowine: - Jam jest drogą, prawdą i życiem. Najpierw drogą, która prowadzi do prawdy, którą jest życie wieczne.
Dzisiaj sto przyczyn wzywa żeby znów wyruszyć w drogę. Chcesz zgłębić siebie samego, spotkać niewiadome, zetknąć się z wiarą w czystej postaci. Idziesz bo jesteś młody, nic nie wiesz o życiu i pragniesz chrzęstu żwiru pod stopami. Idziesz, bo jesteś stary i musisz coś zrozumieć zanim będzie za późno. Idziesz, bo linia horyzontu układa się we wzór, który pamiętasz z dzieciństwa, gdy nic nie krępowało twoich marzeń. Idziesz, żeby wyczyścić horyzont ze śladów obecności człowieka. Idziesz, bo tęsknisz za człowiekiem, któremu pragniesz przebaczyć.
A jeśli musisz pozostać, bo życie nie pozwala się oddalić, wyruszasz na pielgrzymkę szlakiem codziennych obowiązków, stromą ścieżką niepozornych wyzwań. Drogą krętą, której niezwykłe krajobrazy otwierają się w ciszy dla zamkniętych oczu. Ta droga może być trudniejsza niż wiele tygodni samotnej wędrówki z plecakiem. Wyruszasz w głąb siebie, bo wierzysz, że ten, którego tam spotkasz, nigdy cię nie okłamał.
Proszę pomodl sie za mnie w swojej drodze. Ja będę się modlił za ciebie.

niedziela, 14 listopada 2010

uzdrowienie

Dzisiaj czuję się chory. Może ból głowy, gardła i ogólne rozbicie to skutek ostatnich podróży pociągami po Polsce. Gdy robi się zimno, pociągi stają się niezośnie gorące. Jeszcze przedwczoraj czułem się świetnie, cieszyłem się moją twórczą aktywnością i wewnętrznymi poruszeniami. Teraz czuję w głowie pustkę, niechęć do modlitwy. Ta bezsilność najpierw budzi lęk i poczucie winy, że się za mało staram i ulegam lenistwu, ale po chwili przychodzi zrozumienie, że właśnie tak ma być, że w tej mgle bezsilności przeżywam właśnie to, co jest mi teraz najbardziej potrzebne. Przebaczam sobie stan niemocy i wtedy doceniam tą moją słabość, która gdzieś tam w nienazywalnym świecie ma swoją moc i może jest potrzebna innym cierpiącym istnieniom.
Ksiądz Bashobora rozpoczął rekolekcje cytatem z Izajasza: - „Jeśli grzechy wasze będą jak szkarłat, ponad śnieg wybieleją”. Było to oczywiste nawiązanie do śniegu, który padał za oknem. Pierwszy śnieg tej jesieni. Symbolika tych słów brzmiała szczególnie mocno bo padały z ust czarnoskórego. Żeby się modlić razem z tym niepozornym, niewysokim człowiekiem w ciemnoszarej koszuli z koloratką przyjechali ludzie z całej Polski i z kilku krajów Europy. Wejściówek zabrakło dwa miesiące temu. Bardzo chciałem zobaczyć ojca Bashoborę nie tylko z powodu licznych uzdrowień i wskrzeszeń, które przy nim się działy. Przekornie odzywała się we mnie natura studenta medycyny, którymś kiedyś byłem. Rozum domaga się dowodów na istnieie rzeczywistości nadprzyrodzonej. Jak może człowiek wymiotować żyletkami? Czy możliwe jest wstanie z wózka po wielu latach paraliżu? Czy prorokowanie albo mowienie w językach, których się nigdy nie poznało, nie jest po prostu rodzajem histerii, zjawiskiem wytłumaczalnym psychologicznie? Jako osoba wierząca oczywiście przyjmuję wszechmoc Boga, ale i tak kierowała mną ciekawość, chęć zobaczenia na własne oczy wypędzeń demonów z ludzi opętanych. Czy podczas rekolekcji będę świadkiem takich zdarzeń? Trzy kolejne dni, od 9.00 rano do 9.00 wieczorem wypełniły modlitwa, adoracja, śpiew i wielbienie Boga w cudach, które otworzyły się dla naszych oczu. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby małe dzieci doznawały spoczynku w duchu. Widywałem to u dorosłych, ale u dzieci jeszcze nie. Gdy Chrystus w eucharystii wolno wędrował po sali w uniesionych rękach kapłana, niektóre osoby wyginały się w łuk, doznawały drgawek i wydawały dźwięki, od których matki odsuwały swoje dzieci, ale zaraz wracały i łączyły się z innymi w spontanicznej modlitwie o uwolnienie. Pewien starszy człowiek wstał z wózka pierwszego dnia, a potem przychodził już o własnych siłach. Gdy podczas przerwy szedłem po herbatę, obok mnie na podłogę upadła dziewczyna. Zaczęła się zwijać jakby w konwulsjach, przekrzywiając nienaturalnie głowę i wyginając ręce. Gdy ludzie naokoło zaczęli klękać, ja też upadłem na kolana. Z oczu wytrysnęły mi łzy. Modliłem się z mocą, której nie rozumiałem. Coraz więcej osób klękało i włączało się do modlitwy. „Zdrowaś Mario” brzmiało z setek ust. Na ten dzwięk nieprzytomna dziewczyna rzucając się na podłodze zaczęła syczeć. Gdy uklęknął przy niej ksiądz i podłożył jej dłonie pod głowę, usłyszałem nieludzki charczący głos: - Niech przestaną! Modlitwa trwała jednak nadal, a dziewczyna rzucała się coraz bardziej. W końcu kilka osób wzięło dziewczynę na ręce i zanieśli ją do pomieszczenia, w którym kilku księży z ojcem Bashoborą modliło się przez kwadrans. Potem wznowiono program rekolekcji. Na drugi dzień dziewczyna zachowywała się normalnie, modliła się i śpiewała razem z innymi. Nie mogłem się powstrzymać i podszedłem do niej. Dałem jej plastikową kartę z wizerunkiem Jezusa z wizji św. Faustyny. Jakoś odruchowo padliśmy sobie w ramiona.
Ojciec Bashobora prowadził rekolekcje w języku angielskim, z pomocą tłumaczki. Z początku mi to przeszkadzało, bo wolałem słuchać jego słów. Szczególnie silnie poruszyło mnie to, co powiedział na temat modlitwy:
„ If you pray profetically, heavens open and you pray as who you were baptised to”.
Trudno to przetłumaczyć na polski. Nawet nie jestem pewien, czy angielskie zdanie ugandyjskiego księdza miało całkiem poprawną konstrukcję, zawierało bowiem rodzaj pętli, którą trudno przetłumaczyć na język polski:
„Gdy modlisz się w sposób prorocki, otwiera się niebo i modlisz się tak, jak zostałeś do tego ochrzczony”.
Od razu poczułem, że w tych słowach zawiera się więcej niż w widzialnych znakach, których byłem świadkiem. Chrystus mówił do uczniów, że wystarczy wiara mała jak ziarnko gorczycy żeby morwa z korzeniami przesadziła się w morze.
Ta prawdziwa modlitwa, nie potrzebująca ludzkiego wysiłku, a tylko pokornego zjednoczenia z wolą Boga, czyni prawdziwe cuda i zawsze jest wysłuchiwana. Przestrzeganie prawa i obrzędowych nakazów jest potrzebne, ale tylko jako przygotowanie do przyjęcia Miłości, która jest pełnią Bożej Obecności, która nie potrzebuje niczego więcej. Modlitwa, której uczy Chrystus jest prawdziwym połączeniem się z Bogiem. Jest przywołaniem i urzeczywistnieniem zdarzeń, KTÓRE STAJĄ SIĘ TERAZ, zdecydowanych już w Bożym akcie stworzenia świata z tego nadmiaru miłości, który poprzedzał początek. Nie potrzeba modlić się o nic innego, jak tylko o to, co już się wypełniło i czekało na odkrycie w bezsilności pokornego serca. Taka modlitwa nie oddziela mnie od Boga, nie ma „mnie modlącego się” i „Boga słuchającego”. Jest Jedno. On we mnie, a ja w Nim.
Dzisiaj czuję się chory. Nie mam tej świeżości umysłu i nie przeżywam tych poruszeń, które towarzyszyły mi na rekolekcjach z ojcem Bashoborą. Ale wiem, że to nie jest ważne. Mogę modlić się moją chorobą. Moją mgłą. Mogę modlić się moją „niezdolnością” do modlitwy i tak łączyć się z Nim. Czuję teraz jak znowu On jest blisko. Unieruchomiony i bezsilny. Jak ja teraz.

niedziela, 7 listopada 2010

Cierpienie

Dlaczego Kościół stale powtarza, że bieda jest cnotą, wyrzeczenie się zabezpieczeń i przyjemności – zasługą, że cierpienie jest wyróżnieniem, nie mówiąc już o śmierci męczeńskiej, która jest ukoronowaniem dobrego życia i przepustką do wiecznego szczęścia?
Kto dzisiaj potrafi tego słuchać bez przymrużenia oka i owego lekkiego uśmiechu, którym chcemy wyjść z zakłopotania i wytłumaczyć się, że przecież nie chodzi o to, żeby traktować te wezwania dosłownie? Czy aby napewno mamy jakieś specjalne prawo traktować je dziś inaczej niż na przykład w średniowieczu, gdy nawet królowie nosili pod szatami włosienice, a ludzie surowo pościli i masowo odbywali mordercze pokutne pielgrzymki?
Gdybyśmy dzisiaj zatrzymali się na chwilę i przyjrzeli się uważnie sobie, zwłaszcza ci, którzy uważają się za dobrych katolików, modlących się i czyniących uczynki miłosierdzia, gdybyśmy na chwilę przystanęli w naszej codziennej krzątaninie i stając w prawdzie o sobie zadali pytanie: - Co w życiu nas najbardziej zajmuje? – szczera odpowiedź musiałaby nas zasmucić. Otóż najbardziej zajmuje nas praca i zabieganie o zapewnienie sobie utrzymania. Nie ma się co oburzać! Oczywiście jest też Bóg, i to zwykle jako deklarowany lider naszej tabeli najważniejszych spraw, ale prawda o nas jest taka, że Bóg pozostaje jedynie naszą piękną deklaracją.
Praca i zarabianie na utrzymanie dominuje w naszym życiu. Czy bez pracy i stałych zarobków dostaniemy kredyt? Czy bez posady i stabilnych przychodów pomyślimy o założeniu rodziny? Uczymy się i studiujemy po to, żeby znaleźć dobrą pracę. Wychowujemy dzieci, posyłamy je do przedszkola, dobrej szkoły, na ciekawe studia – po to, żeby miały dobre życie, żeby się usamodzielniły, czyli żeby znalazły pracę, zarabiały i żeby nie cierpiały niedostatku. Praca daje poczucie bezpieczeństwa, rozwija człowieka, jest dziś najważniejszym elementem egzystencji. Stąd walka z bezrobociem - tym strasznym cieniem czasów ekonomicznego kryzysu. Gdy już zdobędziemy pracę, czujemy się szczęśliwi i za wszelką cenę pragniemy ją utrzymać. Mówimy: - Jutro pracuję do 17-ej, spotkajmy się po pracy. Albo: - nie mam już urlopu, nie mogę do ciebie przyjechać. Przez większą część dnia skupieni jesteśmy na pracy, myślimy o zarobkach, o awansie, o zadowoleniu szefa, wreszcie o czasie wolnym od pracy, w którym – o tym marzymy – chcemy wreszcie robić to, na co mamy ochotę. Ale wieczorem po pracy jesteśmy zmęczeni i po kolacji idziemy spać, żeby zdążyć wypocząć przed kolejnym dniem pracy. I tak biegnie tydzień za tygodniem – od weekendu do weekendu, od urlopu do urlopu, aż do wytęsknionej emerytury, dla której ponieśliśmy przecież tyle wyrzeczeń pracując przez całe dorosłe życie. I gdy przychodzi ten dzień, gdy jako zasłużony pracownik z pożegnalnym bukietem wracamy do domu, parzymy w lustro i widzimy emeryta, któremu od jutra listonosz będzie wręczał przekaz, codziennie do końca życia. Czy ktoś wierzy, że wtedy, na emeryturze, zacznie wreszcie robić, to, o czym zawsze marzył? Śmiem twierdzić, że nie. Otóż ta pułapka, w którą wpada większość ludzi polega na uleganiu owemu mitowi, że warto poświęcić swoje życie temu modelowi, który dominuje w tv, gazetach, reklamach. Trzeba kupować, wymieniać rzeczy na nowe, brać kredyty na dom, komputer, samochód, wakacje, a żeby móc tak żyć, trzeba zarabiać, czyli pracować.
Czy praca jest zła? Przecież chwalona jest w Biblii, Bóg daje jej błogosławieństwo, a przeciwieństwem pracy jest grzeszne nicnieróbstwo, więc o co chodzi? Co złego jest w pracy?
Po wyjściu z murów kościoła po niedzielnej mszy wrażliwy człowiek niemal od razu wpada w zimną przestrzeń moralnych rozterek, wewnętrznych konfliktów i wymuszonych kompromisów z tym ideałem, który przed chwilą przyjęliśmy w niezwykłym kawałku chleba. Cotygodniowe spotkanie w kościele oddziela nas od tego, co boli w codziennym zapracowanym życiu, czego nie rozumiemy, a co pragnęlibyśmy – wbrew bluźniącemu rozumowi – podporządkować światu idealnemu, do którego pragniemy należeć. Praca polega na tym,żeby ciągle starać się być sprawniejszym, wydajniejszym, lepiej sprzedawać, efektywniej produkować. Na tym polega postęp, w którego służbie pracujemy. A bez postępu - wiadomo - nie ma wzrostu PKB, gospodarka staje się mało konkurencyjna, wyprzedzają nas lepsi i narzucają swoje ekonomiczne panowanie - jak dziś Chiny nad światem. Praca ma więc dodatkowy wymiar patriotycznej misji. Kupujmy to, co polskie! To wzmacnia krajowy rynek i sprawia, że będzie nam wiodło się lepiej, łatwiejsza będzie dostępność kredytów, żeby gospodarka mogła się rozwijać szybciej, a ludzie kupowali więcej. Jak w takim świecie zachowaywać prawdy wiary? Jak pochylać się nad potrzebującym Jak pomagać słabszemu, skoro oczekuje się od nas żebyśmy byli lepsi. szybsi i wydajniejsi niż inni? Nasza wiara ponosi więc porażkę w walce z naszą ambicją i pragnieniem wygodnego życia. Wstydliwie zagłuszamy sumienie i pracujemy jak robot po to,żeby wytchnienie znaleźć znowu na niedzielnej mszy i wyspowiadać się z tego, że nie myślimy o innych bo nie było na to czasu.
Życie w bliskości z Bogiem i łączenie tego z codziennymi obowiązkami jest dzisiaj trudne, może nawet niemożliwe dla człowieka, który podporządkował swoje życie codziennej pracy dla firmy, dla szefa, dla pensji i nagród. I wtedy robimy najgorszą rzecz z możliwych: racjonalizujemy ten „smutny świat” i tłumaczymy sobie: - To tak już musi być. Trochę Boga i trochę mamony. Bez niej przecież nie opłacę rachunków, nie nakarmię dzieci. Ale będę żałował i będę się modlił.
Tworzymy sobie takie systemy bezpieczeństwa, bo inaczej nie dałoby się żyć. Bez zagłuszania sumienia zniszczyłyby nas skrupuły, poczucie winy, ciężar grzeszności. Skoro życie w zgodzie z ideałem ewangelicznego ubóstwa jest niemożliwe, więc ten smutny kompromis jest smutną koniecznością.
Mówi się, że świętymi w historii kościoła byli najwięksi grzesznicy. Nie znaczy to, że najwięcej grzeszyli, tylko mieli największą świadomość własnych grzechów. Wielu z nich wykonywało na codzień swoje zwykłe, zawodowe obowiązki. Nie uciekali od grzechu w rozmodlone poczucie ulgi, tylko zdobywali świętość w stałym, niezłomnym mierzeniu się z prawdą grzechu w sobie. Modlitwa była dla nich ciągłym stawaniem w prawdzie o własnej grzeszności, co wyraził celnik w słowach: „- Panie, nie jestem godzien...” Po tych słowach nastąpiło uzdrowienie jego sługi. Ta prawdziwa wiara i dzisiaj potrafiłaby uleczyć.
Radość uwielbienia nie może być środkiem do osiągnięcia czegość. Prawdziwa radość zawsze jest SKUTKIEM naszej postawy prawdziwego, pełnego zawierzenia, całkowitej bezsilności, wyzbycia się wszystkich zabezpieczeń. Ta chwila jest momentem nawrócenia, którego tak bardzo potrzebuje stale każdy chrześcijanin.
Skoro najważniejszą rzeczą dla człowieka pozostaje dziś praca i pieniądze i w nich widzi swoje zabezpieczenie – jak wówczas poddać się działaniu ozdrowieńczej łaski?
To, co naprawdę zrobił dla nas Chrystus dostrzeżemy dopiero wtedy, gdy odważnie odrzucimy wygodne zasłony, gdy zrezygnujemy z tych konstrukcji, które mozolnie wznosimy dla własnego bezpieczeństwa, gdy odkryjemy całą swoją grzeszność i przyznamy się do całej swojej nędzy. Bez tłumaczenia się. Bez tworzenia tych zabezpieczeń „bo przecież wszyscy...”, „bo się nie da inaczej ...”.
Czy Bóg może zbliżyć się do nas bardziej niż wtedy, gdy pozwala nam czuć ten lęk, ten ból i tą rozpacz, którą sam poczuł przeżywając naszą grzeszność? Jeżeli cierpienie i niepewność jutra jest Jego głosem, to nie możemy przed nim uciekać w pozorne bezpieczeństwo i pozorną ulgę.
W tej postawie naśladowania Chrystusa nie będzie nic z pustego samoudręczania się, nic z owego samobiczowania tak wyszydzanego przez współczesnych „telewizyjnych apostołów" głoszących prawo każdego do wolności od trosk.
Jezusie z Nazaretu. Mój Nauczycielu! Bądź dziś na pierwszym miejscu w moim życiu. Dziś i zawsze!
Wtedy odnajdę swoje miejsce. Wtedy moja praca okaże się tą, którą wykonuję z całym przekonaniem i bez kompromisów z zasadami, w które wierzę. Wtedy będę szedł drogą do nieba. Ale ta droga nie daje żadnej gwarancji dojścia do celu, jeśli stale nie będę wpatrywał się w Ciebie! Panie, nie jestem godzien...

poniedziałek, 1 listopada 2010

ubóstwo

Czuję, że wyjałowione jest moje serce, tak jak wyjałowione jest serce świata w 2010 roku, kolejnym roku ekonomicznego kryzysu, który zatrząsł posadami „oświeconej współczesności”, dumnej dotąd ze swoich osiągnięć, napuszonej w dobrobycie i głęboko nieszczęśliwej w niezrozumieniu podstawowych prawd życia człowieka. Jeszcze nigdy dotąd pęknięcia na polerowanym przez zadowolonych z siebie specjalistów monolicie technicznej cywilizacji i liberalnego postępu nie były tak głębokie. Po raz pierwszy bodaj w historii ludzkości gospodarki całych krajów i systemy ekonomiczne splecione gęsto w globalnym kłębku wzajemnych powiązań stoją w obliczu zagrożeń, których skutków nie sposób już przewidzieć. Otyły, znerwicowany, otumaniony lekami i sprzecznymi teoriami ekspertów, skupiony na sobie, niewrażliwy na cierpienia i niesprawiedliwości świat dryfuje w nieznanym kierunku niczym okręt, który stracił sternika i nikt nie ma już odwagi krzyknąć, że miejsce przy sterze jest puste. Być może znakiem zbliżającego się kresu tej ślepej drogi jest spór o metodę in vitro. Oto niedostępna jeszcze kilkanaście lat temu metoda sztucznego poczęcia i hodowli ludzkich istot jest głoszona jako wielka nadzieja na spełnienie marzeń par tęskniących za dzieckiem. Może in vitro to jeden z ostatnich bastionów walki o godność człowieka, walki o kwestionowaną dziś coraz silniej prawdę, że techniczny postęp nie może zmienić kanonu prawa naturalnego, w którym "posiadać" nigdy nie będzie znaczyło więcej niż "być". Dziecko nie może być przedmiotem technicznych starań i zabiegów o to, żeby "jak najmniejsza liczba zarodków ucierpiała w wyniku zamrażania i rozmrażania. Głoszona przez "obrońców postępu i wolności" liberalna cywilizacja techniczna każe dziś litować się nad losem par, które w naturany sposób nie mogą począć dziecka, zapominając o tym, że dziecko nie jest jednym z przedmiotów, których nie można odmówić człowiekowi dla satysfakcji udanego życia. Dar życia traktowany jest jako kolejny przywilej człowieka, który wydzierając naturze kolejne tajemnice pragnie stanąć ponad życiem i śmiercią, ustanawiać własne prawa dla zaspokojenia własnych pragnień. Czy tak modne dziś słowo "kompromis", oznaczające porozumienie ponad podziałami, może mieć zastosowanie w sprawie, która dla istnienia człowieka, dla jego godności jest fundamentalna? A co jeśli Polska okaże się jedynym krajem na świecie, który całkowicie zakaże in vitro, narażając się wszystkim światowcom, medialnym rozbawiaczom i pudrowanym do kamery "apostołom nowoczesności"? Nasz kraj pokazał już kilka razy w historii, że potrafi wybrać własną drogę, nie kierujc się "poprawnością" i obowiązującymi trendami.

Jakaś cudowna właściwość stworzonego bytu pozwala mojemu sercu żywić nadzieję, że tak ono, jak i cały świat mogą się jeszcze odnowić i odrodzić i na zrębach poruszonego sumienia planety, jej najgłębszych tęsknot i porywów zbudować nowy świat, świat uczciwego, skromnego wysiłku i pracy nad sobą samym, świat odrzucenia sztucznych potrzeb i zwrócenia się ku bratu w niedoli, świat w którym miłość zapanuje nad instrumentalnie wykorzystywaną sprawiedliwością i pozwoli ludzkiej rodzinie żyć razem, godnie, w poszanowaniu wzajemnych odmienności, w tym zadziwiającym zielono-błękitnym zakątku kosmosu.
Święty Franciszek nie czytał gazet i nie korzystał z internetu. Nie ogarniał politycznej sytuacji współczesnch mu Włoch ani Europy, nie do końca był świadom zagrożeń, jakimi dla Kościoła jego czasów były zepsucie kleru i herezje nowych ruchów religijnych, które mnożyły się w odruchu ucieczki od złego przykładu zagubionych sług Chrystusa. Wezwanie do naprawy kościoła, które usłyszał w swoim sercu klęcząc przed ikoną krzyża w zrujnowanym kościółku św. Damiana, odniósł skromnie do własnej osoby. I ta samotna dusza, dotknięta łaską oczyszczenia, na swoich skrzydłach podniosła świat ze zgliszczy zwątpienia i beznadziei ku nowemu życiu. Wędrował boso i głosił Chrystusa pokornym sercem i przykładem ewangelicznego życia, w największej prostocie i ubóstwie. Nie walczył ostrzem wiedzy teologicznej, wiedza była mu obca, niósł za to światu wielkie i gorące serce rozkochane w stworzeniach, w barwach, w zapachach, śpiewając swoją „pieśń słoneczną” na chwałę Stwórcy owego cudownego świata, którego czuł się najlichszą cząstką. Plastyczna, dziecięca, pełna południowego temeramentu osobowość nie znała rozdźwięku między uczuciem, słowem i czynem. Całkowicie wolny swoją biedą i bezdomnością, jak żebracy i trędowaci, wypchnięci z koła życia codziennego, łączył się z każdym cierpieniem, z każdą napotkaną ludzką biedą widząc w niej biedę i cierpienie Chrystusa z Nazaretu.
Jak bardzo był potrzebny średniowiecznej Europie pokazała historia jego życia i osiem wieków, które minęły od jego czasów.
A jak odbierany jest dzisiaj? Co takiego jego życie mówi nam, ludziom wieku globalizacji i internetu, oswojonym z myślą, że panaceum na wszelkie bolączki świata jest stabilny wzrost PKB? Wzrost produktu krajowego brutto oznacza, że gospodarka się rozwija, że rośnie produkcja pobudzana rosnącym popytem, dzięki któremu maleje bezrobocie, czyli ludzie są zadowoleni o ile stale wzrasta konsumpcja dóbr. Gdybyśmy z jakiegoś powodu zamiast kupować co trzy lata nowy komputer, co pięć lat telewizor, a co siedem lat nowy samochód, zaczęli naprawiać używane urządzenia i przedłużać żywotność tym już posiadanym, rabowana z jej bogactw naturalnych planeta odetchnęłaby z ulgą, ale człowiecza cywilizacja konsumpcyjnego wyścigu szybko znalazłaby swój kres. Bez wzrostu konsumpcji, bez nakręcanego przez media i przemysł reklamowy ciągłego kupowania nowych rzeczy, świat oparty na wzroście PKB załamałby się albo... właśnie, czym byłoby to „albo”? Czy w ogóle istnieje akieś „albo”, jakaś alternatywa dla odwiecznej pogoni człowieka za coraz wygodniejszym życiem, coraz doskonalszymi narzędziami, które zamiast obiecanej wolności i upragnionej oszczędności czasu dają człowiekowi poczucie pustki, osamotnienie i zmuszają do ucieczkio do przodu, do nowych, coraz bardziej skomplikowanych rozwiązań? Czytałem ostatnio, że Amisze, którzy nie korzystają z większości osiągnięć technicznej cywilizacji i starają się żyć na uboczu konsumpcyjnego szaleństwa naszych czasów, gdy szyją nową kołdrę, od razu przyszywają do niej łatę. Chodzi o to, żeby nie wprowadzać się a stan radości z posiadania nowej rzeczy i nie zapominać, że doskonałe może być tylko to, co jest z Ducha. Jak traktujemy Amiszów? Co najwyżej z pobłażliwością, jako łagodnych dziwaków. Czy zatem istnieje jakaś poważna alternatywa dla szaleństwa rozpasanej konsumpcji? Czy coś innego poza groźbą globalnej katastrofy może przynieść człowiekowi opamiętanie? Czy istnieje jakieś „albo” dla rzeczywistości rosnących jak nowotwory miast, dla szokujących ilości produkowanych odpadów, dla rosnącego w postępie geometrycznym zanieczyszczenia środowiska?
Czy Franciszek swoją postawą nie dotknął tego „albo”? Czy odradzając się do nowego życia, porzuciwszy dostatek i karierę, wybierając biedę i gdy rozebrawszy się do naga ruszył szczęśliwy przed siebie, nie pragnąc niczego nabywać ani budować ani dostarczać nikomu, a jednak będąc najbliżej potrzebującego człowieka i ofiarowując mu rzecz najcenniejszą i zawsze najbardziej poszukiwaną – współczucie, zrozumienie w potrzebie i serce gotowe podzielić się ostatnim kawałkiem chleba – czy nie rozpoczął budowania owej „cywilizacji miłości”, która nie potrzebuje cegieł ani zaprawy, tak samo jak owa wspaniała świątynia, na zbudowanie której pewnemu cieśli z Nazaretu wystarczyły trzy dni? Jego wielkim marzeniem było żyć bez wygód, bez zabezpieczeń, zdanym wyłącznie na Bożą Opatrzność, bez wznoszenia struktur, bez innych reguł poza tą jedną głoszoną w ewangeliach? Jak ów Boży szaleniec, który z radością odbierał obelgi, obrzucanie błotem i szyderstwa na ulicach Asyżu, zareagowałby na widok wspaniałego kamiennego mauzoleum wzniesionego nad jego grobem przez tych, których zobowiązał do przestrzegania świętego ubóstwa?
Czuję, że wyjałowione jest moje serce, tak jak wyjałowione jest serce świata, który tysiącem głosów współczesnych kapłanów konsumpcji i cielesnych uciech sączy usprawiedliwienie, że błędem i niepotrzebnym udręczaniem się jest rezygnacja z wygód i rozrywek, jakie oferuje współczesny świat, że taka jest już natura człowieka, że tego nic nie zmieni, a już na pewno nie radykalne naśladowanie czyjegoś ubóstwa.
Lecz jakaś cudowna właściwość stworzonego bytu pozwala mojemu sercu żywić nadzieję...