wtorek, 23 lutego 2010

przebudzenie

Obudziło mnie jaskrawoniebieskie niebo w oknie za kwiecistą firanką. Słońce rozświetliło do oślepiającej białości płaty śniegu na dachach niskich, szarych kamienic, a głęboką czernią obramowało okienne wnęki, gzymsy i spękane kominy. Słońce i błękit, jak wszyscy obcy przybywający w te strony przypadkiem i na krótko, wzbudziły nieufność zasępionych domów, które pozwalają się znaczyć tylko tutejszym kibicom.
Obudzone myśli wczorajszego dnia są jak nieproszeni goście, którzy uparcie dzwonią do drzwi gdy akurat chcemy być sami. Raniące okruchy wydarzeń, kłujące niepokoje i popękane plany krążą nad dachami kamienic, natrętnie licząc na chwilę słabości, żeby zabrać mnie stąd.
Wtedy odzywa się niewidzialny ptak. Wyśpiewuje nadejście wiosny. Jeszcze nieśmiało i z ukrycia, ale czarne korony topól obwieszone kulami jemioły przysłuchują mu się z uwagą, która gdzieś pod rozgrzaną słońcem korą nabrzmiewa już nowym, zielonym życiem.
Odsuwam od siebie natrętne myśli i wsłuchuję się w śpiew ptaka. Kryształowy dzwoneczek zawieszony gdzieś w błękicie ma moc łączenia boleśnie spękanych elementów z powrotem w całość. Fragmenty wracają na swoje miejsce, jak w porcelanowej figurce cudownie przywróconej do życia, na której znika nawet pajęczyna połączeń. To przynosi spokój.
Cienie gzymsów i kominów przesunęły się prawie niezauważalnie. Białe plamy śniegu dalej rażą oczy, ale szare, zmęczone zimą domy postanowiły dać szansę słońcu i grzeją się teraz w jego promieniach.
Ten ptak ma wszystko czego potrzebuję.

niedziela, 14 lutego 2010

zima


Okrywając liche kamienice mroźnym szarym niebem zima pogrążyła Stare Bałuty w głębokiej zadumie. Śnieg sypiący nieprzerwanie od kilku dni przykrył wszystko grubą czapą, po której niezdarnie stąpają gawrony kracząc żałośnie. Zardzewiałe bramy i milczące podwórka wspominają dawno minione historie spoglądając na ospałego dozorcę, który odgarnia z chodnika śnieg usypując wysoki wał. Z małych okienek pod dachami domów głośnym gruchaniem gołębie zapowiadają cieplejsze dni, ale nagie drzewa nadal milczą, zastygłe w czarnym bezruchu.
Chcę uwiecznić ten widok, wyciągam aparat i robię kilka zdjęć. Kątem oka widzę, jak dwaj chłopcy, którzy przed chwilą ze szczytu śniegowej góry obrzucali przejeżdżające samochody śnieżkami, przyglądają mi się teraz uważnie.
- Dlaczego pan tu fotografuje? – większy z nich wygląda na 10 lat, w jego głosie jest więcej zaczepki niż ciekawości.
- Nie dlaczego tylko co fotografuję.
- To co pan fotografuje?
- Śnieg.
- Dlaczego fotografuje pan śnieg? – pyta łagodniejszym już tonem. Młodszy przysłuchuje się z otwartą buzią.
- Od stu lat nie było tyle śniegu. Fotografuję, bo kiedyś nikt nie uwierzy, że tyle go napadało.
Chłopcy podejrzliwie analizują śnieg pod ich stopami.
- Macie teraz ferie co? – pytam żeby rozładować napięcie.
- Tak – odpowiada starszy z ulgą – Wreszcie koniec męczeństwa.

piątek, 5 lutego 2010

droga

Święto Bożego Ciała. W pośpiechu pakuję plecak. Ma być ciężki jak przed prawdziwą drogą, którą zaczynam za pięć tygodni. Trening który rozpoczynam dzisiaj polega na pokonaniu pieszo w dwa dni trasy o długości 63 km. Do plecaka wędruje Pismo Święte pożyczone od księdza Adama (waży chyba z kilogram), kurtka przeciwdeszczowa, bielizna na zmianę, 2 t-shirty, kosmetyczka. Zakładam buty. Wydałem na nie czterysta złotych, szaro-żółte profesjonalne Salomony do trekkingu. Wybierając je w sklepie wspomniałem słowa Lecha, mojego przyjaciela ze Świnoujścia, na temat daru roztropności. Nie przywiązując wielkiego znaczenia do „płaszcza i sandałów”, warto pomyśleć o stabilizacji śródstopia przy sporym obciążeniu, jakim będzie ciężki plecak. Biorę do ręki portfel, chwila zastanowienia. Odliczam pieniądze na powrotny bilet kolejowy plus 20 złotych – to na koszty ewentualnego noclegu w Niepokalanowie. Więcej nie potrzebuję. Jeszcze podlewam jukę i maszeruję na Pl. Grzybowski, do Kościoła Wszystkich Świętych - stamtąd chcę wyruszyć.
Trafiam akurat na mszę, jest 9.00. Nie planowałem, ale zostaję. Słucham słów z Księgi Powtórzonego Prawa: "Nie zapominaj o Panu, Bogu twoim, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli. On cię prowadził przez pustynię wielką i straszną, pełną wężów jadowitych i skorpionów, przez ziemię suchą, bez wody, On ci wyprowadził wodę ze skały najtwardszej…"
Słucham uważnie, tak, to słowa na moją drogę.
Z Placu Grzybowskiego ulicą Grzybowską ruszam w kierunku zachodnim w stronę Rybna, do klasztoru Sióstr Służebnic Miłosierdzia Bożego. Przede mną 63 km. Nie wiem, jak będzie mi się szło, ale nie sądzę, żebym dzisiaj dotarł na miejsce. Na 42-im kilometrze trasy mogę zanocować w klasztorze franciszkanów w Niepokalanowie.
Jest pochmurno, ale nie pada. Chłodno, 14 stopni. Idzie się dobrze. Półtoralitrowa butelka wody w bocznej kieszeni plecaka ciąży trochę na prawą stronę, ale w trakcie drogi będzie z niej przecież ubywało.
Wola. Mijam miejsca męczeństwa z okresu Powstania. Myślę nad swoją niewrażliwością na liczby ofiar z mijanych kamiennych tablic: 200 rozstrzelanych, 500, kolejne miejsce egzekucji…
Po krótkiej wizycie w kościele św. Wojciecha wchodzę w alejki cmentarza powstańczego. Absurd nie do ogarnięcia. Rozum broni się przed ogromem tego cierpienia. Odmawiam krótką modlitwę za dusze i ruszam dalej.
Idę chodnikiem wzdłuż ruchliwej ulicy Wolskiej w kierunku na Błonie i Sochaczew. Obok pędzą samochody zapracowanych Warszawiaków, ale dzisiaj przecież Boże Ciało. Zastanawiam się, czy to możliwe żeby tak pędzili do kościołów? Gdy czekam na zielone światło na skrzyżowaniu podchodzi do mnie energiczna kobieta około 55 lat, w dużych słonecznych okularach, niesie białe obrusy. Mówi bardzo szybko.
- Pan z różańcem idzie, proszę się pomodlić za mojego wnuczka Tomka, mam na imię Zofia. Moja córka zmarła przy jego porodzie pięć lat temu, ja go teraz wychowuję. Proszę się za mnie też pomodlić. O zdrowie. Widzi pan – ściąga okulary, ma oczy otoczone żółknącymi sińcami – był wypadek, ale nic mi się nie stało. Muszę być zdrowa. Nawet żadnego złamania, widzi pan? Proszę się za mnie modlić – powtarza prośbę, gdy już po pasach przechodzę przez jezdnię, zostawiając ją na chodniku. Odwracam się i obiecuję, że będę pamiętał. Szum samochodów zagłusza jej słowa. Widzę czarne okulary, białe obrusy i otwarte usta, które cały czas coś mówią.
Idę dalej ulicą Wolską w kierunku Sochaczewa. Nie czuję się najlepiej fizycznie, jestem jakby senny, czuję, że nogom brakuje sił, a to dopiero pierwsze kilometry. Modlę się o znak, który doda mi energii.
Przed kościołem św. Wawrzyńca gromadzą się starsze kobiety, wchodzę na chwilę do środka, klękam nie zdejmując plecaka. Po wyjściu widzę przy bramie niewidomego, który zbiera pieniądze do trzymanego w rękach kartonika. Podchodzę i wrzucam 10-złotowy banknot, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Jestem pielgrzymem, pomódl się za mnie bracie.
– Jak masz na imię? - niewidzące oczy poruszają się.
– Roman.
- Będę się modlił - słowa brzmią spokojnie i pewnie, a oczy patrzą teraz jakby w górę. W tym momencie czuję, że dzieje się to, o co prosiłem. Ze łzami, które napływają mi do oczu przychodzi wzmocnienie. Nabieram sił w jednej chwili. Przypominając sobie jak to działa, uśmiecham się do siebie i dziękując za ten znak ruszam w drogę.
Idę dalej ulicą Wolską. Huk samochodów i tramwajów staje się męczący, kieruję się do zejścia z głównej drogi, żeby dalej iść wzdłuż torów kolejowych, w spokojniejszej okolicy. Idę równym krokiem. Jest chłodno, ale czuję, jak pot cienką strużką płynie po plecach. Najważniejsze, że buty jak dotąd zdają egzamin. Robią wrażenie dużych i ciężkich, ale są wygodne i nogi w nich się nie grzeją. Jestem już na granicy miasta. Coraz mniej zabudowań. Po obu stronach ścieżki gąszcz dzikich roślin, a dalej drzewa. Wyraźnie czuję zapach bzu. Nad głową słyszę śpiew ptaków. To chyba skowronki.
Ścieżka prowadzi wzdłuż nasypu kolejowego. Po obu stronach torów falują zielone kłosy żyta. Mijam z rzadka rozrzucone gospodarstwa. Ciszę i śpiew ptaków przecina od czasu do czasu przejeżdżający pociąg. Idąc czwartą godzinę umiem już rozpoznawać ich odgłosy. Najbardziej hałaśliwe są osobowe ekspresy: pędzący natłok stali z gwizdem rozrywa na strzępy pachnący ziołami spokój tego miejsca. Pociągi towarowe swoim niskim, dostojnym łoskotem, jakby zawstydzone tłumaczą się z tego, że przeszkadzają. Najbardziej lubię pociągi kolejki podmiejskiej: są ciche i pracowite, w oknach żółto-zielonych wagoników widzę twarze ludzi, którzy albo wyruszają w podróż albo właśnie wracają do domów.
Trzydziesty drugi kilometr. Połowa drogi. Czuję głód. Kanapek z domu nie brałem, zdając się na to, co dostanę po drodze. Zresztą dzisiaj i tak wszystkie sklepy są zamknięte. Kilometr przed sobą dostrzegam znajome zabudowania. Gdy podchodzę bliżej, czytam napis na ścianie jednego z budynków: JEZUS MOJĄ SIŁĄ. Uśmiecham się na wspomnienie, jak doszedłem tu w lutym, zmarznięty i głodny. Chwilę potem siedziałem wśród bezdomnych podopiecznych ośrodka im. Marka Kotańskiego i zajadałem się podarowanym mi chlebem, który popijałem gorącą, słodką herbatą.
W stołówce z ulgą zdejmuję plecak. – Stąd nikt nie wychodzi głodny – uśmiechnięta kobieta podaje mi chleb, masło i dwa jajka ugotowane na twardo. Przed modlitwą dziękczynną sięgam po Pismo Święte. Otwiera się na Księdze Przysłów:
„Za wszystko co dostajesz nabywaj mądrości”. Dzisiaj, w święto Bożego Ciała, chleb w tym miejscu smakuje wyjątkowo.
Dziękując gościnnej obsłudze kuchni zakładam plecak i kieruję się do wyjścia. Na podwórku siedzą smutne postacie, o szarych, zmęczonych twarzach. Dwie z nich na wózkach inwalidzkich. Rzucają mi ukradkowe spojrzenia. Znam ten wyraz twarzy. Tak wygląda życiowa klęska. Nie mam odwagi podejść i porozmawiać. Postanawiam, że w drodze pomodlę się za nich.
I znowu idę wzdłuż mojego nasypu. Mam w plecaku butelkę herbaty i chleb posmarowany masłem, czuję się bezpiecznie, bo mam co jeść na kolację. Chwilami ścieżka się kończy i trzeba iść po kamieniach nasypu, albo przejść na drugą stronę torów i szukać innej drogi. Czasem przebijam się przez zarośla, albo idę przez wysoką trawę. Cieszę się, gdy znajduję znowu twardą ścieżkę - z ciężkim plecakiem trudno się idzie po nierównym podłożu. Przede mną mała stacja kolejowa, na którą składa się peronowa ławka i biała tablica z napisem: „BOŻA WOLA”. Zrzucam plecak, siadam na ławce i rozkoszuje się chwilą odpoczynku w absolutnej ciszy, którą czasem przerywa tylko śpiew skowronka. Po chwili wyciągam Pismo Święte. Otwiera się na przypowieści o Jonaszu. Czytam, jak żeglarze ze strachem dowiadują się, że to Jonasz uciekając przed wolą Boga jest przyczyną sztormu. Czytam uważnie jeszcze raz: „Wtedy wielki strach zdjął mężów i rzekli do niego: Dlaczego to uczyniłeś? Albowiem wiedzieli, że on ucieka przed Panem.” Patrzę na białą tablicę z nazwą stacji. Czuję wewnętrzne poruszenie. Czy ja nie uciekam przed Bożą wolą? A jeśli moja czerwcowa pielgrzymka jest raczej ucieczką niż wypełnieniem Jego woli? Przypominają mi się słowa pewnej osoby ze wspólnoty, która mówiła o mojej powinności jako ojca: „A może powinieneś poświęcić ten czas córce zamiast dokonywać heroicznych aktów poświęcenia w niebezpiecznej wędrówce?”.
Gdy zakładam plecak, wydaje mi się cięższy niż wcześniej. Gdy idę wzdłuż nasypu myśli kłębią mi się w głowie. Szybko przychodzi zmęczenie i postanawiam nie myśleć teraz o tych sprawach. Czuję, że nogi stają się coraz słabsze. Jakby schodziło z nich powietrze. Sznuruję mocniej buty i przez chwilę czuję poprawę. Wyciągam różaniec i na głos odmawiam koronkę do Miłosierdzia Bożego w intencji mojej córki. Modlitwa na chwilę odwraca uwagę od zmęczenia.
W oddali przed sobą widzę postać. Idzie w moją stronę. Pochylona, drobna postać starej kobiety pośrodku pustkowia. Gdy mijamy się, kobieta patrzy na mnie. W pomarszczonej twarzy świecą niebieskie oczy. – Pan z daleka? – pyta cichym głosem patrząc na mój kostur. – Idę z Warszawy – odpowiadam przystając. Jestem zmęczony, właściwie to dobra okazja żeby chwilę odpocząć. Kobieta wyraźnie się ożywia: - Z Warszawy wywieźli mnie na roboty, zaraz na początku wojny. U Niemca przez pięć lat doiłam dwadzieścia krów, ładowałam worki na wóz, młoda dziewczyna, sama, bez rodziców. Po wojnie wróciłam. Rodzice nie żyli. Poznałam męża. Dobry człowiek był, bardzo pracowity. Tyle lat przeżyliśmy razem. Umarł trzy lata temu. Przyszedł do domu, napalił w piecu i chciał się wykąpać. Ale powiedział do mnie, żebym mu nalała wody do miski bo wanna wydawała mu się zbyt głęboka. Umył ręce, usiadł i umarł. Krzyczę do córki, że ojciec nie żyje, a ona żebym nie żartowała. Gdy przyjechało pogotowie już był zimny. Teraz jestem sama. Córka czasem mnie odwiedzi. Jak pan myśli, ile ja mam lat? – niebieskie oczy patrzą na mnie. – Sześćdziesiąt pięć? – pytam nie chcąc popełnić gafy. Oczy kobiety wyraźnie się powiększają: - Osiemdziesiąt pięć! Mam na imię Leokadia, mieszkam tu niedaleko. A pan to jest dobry człowiek. – Nie taki dobry – odpowiadam – mam sporo na sumieniu. Kobieta przygląda mi się chwilę uważnie w milczeniu i wyjmuje z kieszeni płaszcza różaniec. Czerwone koraliki na czarnym sznurku. Podnosi do góry i mówi: - Modlę się codziennie. Za pana będę się modliła do końca życia! Pokazuję jej mój różaniec i mówię, że też się modlę. Czuję wzruszenie i żal mi się robi tej starej, samotnej kobiety. Żegnamy się, po czym ruszam w swoją drogę. Gdy przechodzę przez nasyp pół kilometra dalej, spoglądam za siebie. Drobna postać stoi w miejscu, gdzie się rozstaliśmy i patrzy w moim kierunku. Macham jej ręką. W odpowiedzi podnosi powoli rękę i macha mi na pożegnanie.

jezioro

Po zapadnięciu zmroku zgubiłem w lesie drogę i musiałem przy świetle latarki rozbić namiot na pochyłości góry, popędzany przez pierwsze krople deszczu. W nocy zerwała się burza z silną ulewą i piorunami. Woda waliła o namiot i bałem się, że porwie mnie ze wszystkim i spłynę w doliny. Zasnąłem dopiero nad ranem. Obudziło mnie słońce, które przeświecając przez brezent zdążyło już osuszyć i nagrzać namiot. Wyczołgałem się ze śpiwora i wystawiłem głowę na zewnątrz.
Ze zbocza góry rozciągał się niezwykły widok na lazurowy owal jeziora objęty półkoliście górskim łańcuchem. Lekko zmarszczona poranną bryzą tafla odbijała blask słońca wschodzącego nad przeciwnym brzegiem. Dookoła wznosiły się góry pokryte na przemian lasem i mozaiką pól, a wyżej już tylko jodłowym reglem. Od czystego błękitu nieba odbijało się kilka skłębionych cumulusów i niewielka pozostałość nocnej burzy – szare pasmo chmur, które powoli odchodziło na południe. W toni jeziora raz po raz z pluskiem rzucała się ryba, ucieszona – jak ja – początkiem nowego dnia. Wszystko wokół parowało zapachem igliwia i mchu. Wyciągnąłem twarz do słońca i przymykając powieki pozwoliłem ciepłym promieniom przenikać do wewnątrz. Delikatny szum drzew mieszał się z jeszcze nieśmiałymi rozmowami ptaków. Kilkoma ruchami zrzuciłem z siebie ubranie i wybaczając kamieniom ostre krawędzie zszedłem do jeziora. Powoli zanurzyłem się w przezroczystej toni. Była chłodna, ale po chwili już płynąłem zagarniając rękami wodę, która wzbijały się kroplami o kolorze złotym? Srebrnym? Samotność jeziora i moja samotność przeczekały burzę, żeby teraz spotkać się i zbliżyć najdelikatniej, najczulej, jak para stęsknionych kochanków spragniona teraz tylko swojej bliskości.
Wyszedłem na brzeg odmieniony. Na skórze połyskiwały krople, a w każdej z nich widziałem słońce, góry i Genazaret.