sobota, 30 stycznia 2010

światło


– Nie potrafisz się pozbierać z klęski, dlatego uciekasz w Boga – z krzywym uśmiechem stwierdziła moja znajoma (sama mówi o sobie: niewierząca Żydówka) patrząc ze zgorszeniem jak sięgam po takie lektury, jak „Wyznania” św. Augustyna czy „Droga przez mrok” Brata Efraima. Przyznawałem jej po cichu rację: tak, nie potrafię sam się podnieść, jestem zbyt słaby. Ale czytałem dalej. Książki łagodziły cierpienie, a wtedy chodziło mi tylko o jedno: złagodzić fizyczny ból, który rozchodził się z miejsca za mostkiem. Rozpaczliwie szukałem pomocy u ojców pustyni, mistrza Eckharta, Ignacego Loyoli, ojca Pio, Thomasa Mertona i Jana Pawła II. Ten ostatni poruszył mnie najbardziej, zwłaszcza jego traktat „Miłość i odpowiedzialność”.
Wtedy przyszła myśl, której się rozpaczliwie chwyciłem: a może jest tak, że w tej dziedzinie, w której Bóg najbardziej nas doświadcza, pozwala nam potem odnaleźć sens i wyprowadza z tego dobro? Dotychczas sam nie zadawałem sobie pytania o cel mojego życia. Tak naprawdę żyłem bez celu. Mówiłem, że kocham, ale robiłem rzeczy, które temu przeczyły. Życie bez celu było życiem bez Boga, bezwładnym unoszeniem się na sztormowej fali: raz na szczycie, raz w ciemnej dolinie. Takie dryfowanie było uleganiem wpływom chwili: poddajesz się wtedy każdemu podmuchowi, bez kierunku, bez siły żeby się o coś naprawdę starać. Podczas skoleń powtarzałem moim kursantom: „Gdy nie znasz portu docelowego, zawsze będą ci wiały niesprzyjające wiatry”. Ale dopiero teraz dotarł do mnie prawdziwy sens tych słów. Świadomość celu jest warunkiem sukcesu. To było odkrycie: skupić wszystkie myśli, całego siebie, na tym co najważniejsze i nigdy nie tracić tego z oczu. Wkrótce potem trafiłem do Gdyni, do ośrodka Jezuitów na pierwszą część rekolekcji ignacjańskich. Z okna domu rekolekcyjnego na wzgórzu miałem widok na port jachtowy, z którego kiedyś wypływałem w morze. Po tygodniu spędzonym na medytacji fragmentów Pisma Świętego i rozmowach z przewodnikiem duchowym, uzyskałem odpowiedzi na kilka ważnych pytań. Wtedy złożyłem obietnicę. I tak – jeszcze o tym nie wiedząc -rozpocząłem moją wędrówkę przez pustynię.
~~
Siedzę na parapecie okna z widokiem na nocną panoramę Zatoki Gdańskiej. Widok ze szczytu Wzgórza św. Stanisława jest niezwykły. Oświetlone okna domów schodzą stąd po zboczu aż do portu jachtowego w dole, który z falochronu miga zielonymi i czerwonymi światłami, pokazując drogę świecącym punkcikom statków rozsypanym po farwaterze.
Księżyc przeświecając zza chmur kładzie na wodzie srebrzystą poświatę, w którą właśnie nieśpiesznie wpływa pasażerski prom, oświetlony jak choinka. W oddali po drugiej stronie zatoki świeci w czerni nocy, delikatnie drżący z tej odległości, równy rząd światełek Helu z jaśniejszym punkcikiem latarni na końcu półwyspu, która miga miarowo białym światłem. Poprzez ciemność nocy latarnia daje świetlne znaki statkom rozrzuconym po zatoce. Po każdym 5-sekundowym błysku światło przygasa na kolejne pięć sekund, żeby znowu zaświecić i znowu przygasnąć, w jednostajnym rytmie poobnym do rytmu dnia i nocy. Ktoś, kto nie zna nocnego pływania po morzu nie wie jak piękne jest dla żeglarza światło latarni, które pokazuje w ciemności drogę do domu.
Przez tysiące lat żeglarze byli przekonani, że księżyc, tak jak gwiazdy, świeci własnym światłem. Dopiero całkiem niedawno okazało się, że to tylko odbite światło słońca. Srebrzysta poświata księżyca, która wydobywa z mroku morza drobne, prawie niewidoczne stąd fale, jest tylko kolejnym odbiciem. Czy zatem wszystko, co widzę, jest tylko serią odbić, odległym i nieprawdziwym przetworzeniem światła, które było na początku? Nie, istnieje przecież źródło. Prawdziwe światło, od którego wszystko się zaczyna. Tylko ono wyznacza kierunek dokąd warto pójść.

luty


Cierpienie. W jakiś sposób staje się fizyczne. Już nie potrafię go znieść. Myśl, żeby wyruszyć w drogę przychodzi jak wybawienie. Zmęczenie rozproszy złe myśli, a zmieniający się krajobraz zasłoni okrutne obrazy wspomnień. Chcę żeby droga była trudna, żeby zmęczenie i niepewność zabiły tamten ból. W drogę wyruszam natychmiast. Bez pieniędzy, zegarka, dokumentów. Mam butelkę wody. Jest luty, nawet nie tak mroźno, tylko mocno wieje. Trudno iść pod wiatr. Twarz kurczy się od zimna. Zmęczenie przychodzi szybko, razem z głodem. Piąta, może ósma godzina drogi. Przysypane lekko śniegiem pole po kapuście. Widzę jedną główkę, która ocalała z jesieni. Obrywam nadgniłe, zmrożone liście, w środku kapusta jest dobra. To na chwilę zaspokaja głód.
Gdy dochodzę do klasztoru jest już noc. Furtę otwiera postawna zakonnica. Ze środka płynie ciepłe powietrze, ustawiam się w jego strumieniu. Głód i zmęczenie, rozmarzając powoli, przemawiają cichym głosem: – Czy znajdę tu nocleg na jedną noc?
Duże oczy analizują mój kostur – A pan tu skąd?
- Z Warszawy. Zimno, mogę wejść?
Zakonnica robi niepewnie dwa kroki w tył, tworząc w korytarzu minimalną przestrzeń. Wchodzę w cudowne ciepło.
- Z Warszawy pan przyszedł? – oczy zakonnicy są niebieskie – Na mrozie, w nocy?
Zmęczenie odtajało już zupełnie, nogi uginają się pode mną, z trudem podejmuję dialog.
- Tak, z Warszawy. Proszę dać mi miejsce, chcę przenocować do rana – odpędzam natrętny obraz gorącej herbaty z cytryną.
- Proszę o dokument tożsamości – zakonnica zmienia postawę, jej głos traci napięcie, jest w nim teraz administracyjny chłód.
- Nie mam dokumentów.
Oczy zakonnicy znowu się powiększają – Jakiś dowód, prawo jazdy…?
- Nie mam. Nie zabrałem.
- A skąd ja mam wiedzieć kim pan jest? A może pana ścigają? Może ucieka pan i tu nam kłopotów narobi? Nie mogę pana wpuścić bez dokumentów.
- Dobrze – wolno zbieram myśli – podam siostrze moje dane z pamięci. Mieszkam w Warszawie, normalnie pracuję, nie jestem bezdomny - chcę już dodać, że ktoś może potwierdzić moją tożsamość telefonicznie, ale przypominam sobie, że wszystkie numery do znajomych zostały w pamięci telefonu…
- Nie, tak nie można. Ja tu za porządek odpowiadam, przykro mi.
- Mam rozumieć, że zostawi mnie siostra na mrozie? – nawet nie atakuję, w głosie jest więcej rezygnacji niż oskarżenia. Zakonnica pochyla się w moją stronę, jej głos zmienia ton:
- Proszę mnie zrozumieć, ja nie mogę bez dokumentów – widzę jej zawahanie – Proszę tu zaczekać – znika za wewnętrznymi drzwiami, zostawiając mnie samego w krótkim korytarzu.
Po chwili wraca w towarzystwie zakonnika we franciszkańskim habicie. Teraz patrzą na mnie dwie pary dużych oczu.
- Nie ma pan żadnych dokumentów? – zakonnik rozpoczyna przesłuchanie od początku.
Patrzę na niego zrezygnowany. Nie mam siły odpowiadać. Chcę wyjść, powstrzymuje mnie mróz na zewnątrz.
- Nie możemy pana przyjąć. Były tu różne przypadki. Bez dokumentów nam nie wolno - w spojrzeniach zakonnika i zakonnicy pojawia się współczucie. Patrzymy na siebie z bezradnością.
I wtedy czuję zbliżającą się pomoc, to nieopisane uczucie, gdy słowa, które za chwilę padną, nie będą naszymi słowami, tylko jakby przejdą przez nas, płynąc z niewidzialnego źródła. Słyszę swój głos:
- Święty Franciszek gdy wędrował po Europie, też nie miał przy sobie dowodu osobistego.
Jestem zdziwiony bezczelnością tych słów, ale to przecież są nie całkiem moje słowa. Dwie pary oczu naprzeciw mnie wypełniają teraz cały korytarz. Zakonnik bełkocze:
- Ale… ale to było osiemset lat temu…
I nagle całe napięcie tej sceny w ciasnym korytarzu gdzieś znika. Wszyscy czujemy odprężenie. Gdyby nie groteskowość sytuacji, wybuchnęlibyśmy śmiechem. Zakonnica przerywa ciszę i przenosząc wzrok z zakonnika na mnie pyta z uśmiechem, który wyraża ulgę całej naszej trójki:
- Ale pieniądze za pokój pan ma?
- Nie mam żadnych pieniędzy.
Wybuchamy jedną salwą śmiechu. Zakonnik klepie mnie po ramieniu kręcąc głową, a zakonnica prowadzi do refektarza, gdzie po chwili podaje mi kolację: gorące kotlety schabowe, sałatkę z pomidorów i cebuli, świeży chleb z masłem. Do herbaty dostaję wyciśnięty sok z cytryny w białym porcelanowym dzbanuszku. Kontrast tych wspaniałości na stole i trudów dzisiejszego dnia sprawia, że w oczach mam łzy. – Panie pobłogosław ten posiłek, tych którzy go przyrządzili… i naucz nas dzielić się radością ze wszystkimi. Amen.

wtorek, 26 stycznia 2010

piątek


Nad szczytem Gubałówki słońce stoi już wysoko, choć w powietrzu czuje się jeszcze świeży chłód poranka. Śnieg na szczytach Tatr wygląda stąd jakby ktoś z fantazją poupinał białe prześcieradła. Wyżej kłębią się chmury jak z malunków na suficie w renesansowym kościele. Brakuje tylko brodatego starca, który wychyla się z obłoku i pokazuje coś wyciągniętą ręką. Przypomina mi się że dzisiaj Wielki Piątek. Nie uśmiechało mi się spędzać Świąt samotnie w Warszawie. Zakopane było jakimś pomysłem, chyba nienajlepszym. Nie czuję się dobrze. Deptak na Gubałówce jest o tej porze jeszcze prawie pusty. Wlokę się w stronę drewnianego kościółka, o którym pamiętam, że stoi kilometr dalej. Kościółek okazuje się małą drewnianą kapliczką z ostro spadzistym dachem, zamknięta żelazną kratą Przez kratę widać skromny ołtarz, a przed nim prosty drewniany krzyż położony na białym płótnie. Odruchowo klękam trzymając się kraty, ale myśli krążą wokół mojej niezdolności do poruszeń. Nie czuję nawet żalu z powodu wewnętrznej pustki. Właściwie niczego nie czuję. W tłumie głośno domagającym się ukrzyżowania Jezusa byłbym milczącym gapiem. Spędzam chwilę na ławce przed kapliczką bezmyślnie mrużąc oczy do słońca, po czym ruszam wolno z powrotem w stronę stacji kolejki. Przy drodze na zboczu góry dostrzegam coś jakby prosty drewniany taras zbity z surowych desek. Rozbieram się do pasa i kładę na wznak na szorstkim rozgrzanym drewnie, kłądąc pod głowę ręce ze zwiniętą koszulą. Mam nad sobą bezludne morze czystego błękitu z jedną płynącą wyspą. Czuję zapach rozgrzanej sosnowej żywicy. Zamykam oczy ze świadomością, że wewnętrzny niepokój nie pozwoli mi tak długo leżeć. Po chwili unoszę się opierając łokcie na deskach i znowu spoglądam na ośnieżone szczty rozciągnięte na całym horyzoncie, spokojne i nieskończenie cierpliwe. Na krótką chwilę przestaję czuć w sercu dźgnięcia zardzewiałych gwoździ samotności. W tym samym momencie na deptaku za moimi plecami zaczyna się ruch. Dolatują do mnie urywane fragmenty rozmów turystów.
- Dobrze, że nie założyłam tej cienkiej bluzki na naramkach... Kupili jej takie ładne, dwupokojowe mieszkanie... Nie ma ich już w Polsce, wyjechali do Kanady.
Ich spojrzenia swędzą mnie na plecach. Przyglądam się mojej niechęci do tych ludzi i zauważam, że w końcu mają prawo tędy przechodzić i rozmawiać o czym im się podoba. Zakładam koszulę. Chyba lepiej będzie jak wrócę na dół. Idąc drogą widzę obok duży, prostąkątny, biały namiot z napisem: „KIERMASZ TANIEJ KSIĄŻKI”. Wchodzę bez zainteresowania między góry książek usypane w wielkich plastikowych koszach. Podnoszę pierwszą z brzegu i czytam przypadkowy fragment. Robi na mnie wrażenie czysty, prosty język najwyraźniej prawdziwej historii. Kolejna książka informuje na obwolucie, że autor długo leczył się psychiatrycznie, wiele podróżował i kilka razy otarł się o śmierć. Odkładam przekonany, że to także bardzo ciekawa pozycja. Patrzę z przestrachem na tysiące książek wysypujących się z koszy. Wydaje mi się, że widzę samych dobrych autorów i zachęcające tytuły naprawdę interesujących powieści. Stoję teraz przy końcu pracującej na najwyższych obrotach taśmy produkcyjnej gigantycznej fabryki książek i staram się nadążyć z podsuwaniem koszy, których jest cały czas za mało, książki sypią się w końcu na mnie i ginę pod nimi jak pod stosem rybnych konserw. Brakuje mi powietrza. Wychodzę z namiotu prosto na słońce, które bezlitośnie odkrywa wszystkie najdrobniejsze szczegóły świata opisywanego na żywo przez niezliczonych autorów zatrudnionych przez fabrykę. Znajduję drewnianą ławę, na którą opadam bez sił i zamykam oczy, ale mam ciągle przed sobą tamtą przemysłową produkcję intymnych przeżyć, samotnych cierpień i niespełnionych miłości. Mogę zrozumieć ludzi piszących dla siebie po to żeby zapełnić wewnętrzną pustkę albo żeby przytłumić ból istnienia. Ale handel pisaniem to dla mnie akt zgniłej zdrady, zohydzenie czystej, niepokornej i nieprzekupnej myśli, którą genialny umysł twórcy zmaterializował w świętym akcie jednokrotnego, niepowtarzalnego stworzenia. Przypomina mi się moje wielkie rozczarowanie gdy dowiedziałem się, że „Zbrodnię i karę” Dostojewski pisał w odcinkach dla jakiejś gazety. Wynalazkiem druku Gutenberg dokonał mordu na prawie każdego z nas do pozostania sam na sam ze swoim wyjątkowym dziełem, którego przecież nikt inny już nie pojmie. Takim samym mordem na uczciwej skromności jest próżność cywilizacyjnego postępu, bezmyślne budowanie miast i tuczący wzrost dobrobytu. Ogarnia mnie paraliżująca niechęć do jakiegokolwiek wysiłku, który będzie częścią tego ślepego pędu do tworzenia zbędnych konstrukcji. Nie chcę nazywać tego lenistwem, wolę żeby to była egzystencjalna niemoc, beznadziejna nadwrażliwość i niepotrzebne prześwietlanie na wylot każdej rzeczy w daremnym poszukiwaniu prawdziwego sensu. Powoli się uspokajam i pozwalam uchodzić ze mnie tej resztce przeszkadzającej energii. Jak balon z nieszczelną powłoką powoli opadam coraz niżej i niżej, aż do miejsc, gdzie znika wszelki niepokój, a mlecznobiała ciemność wokół mnie staje się przyjazna, ciepła i miękka jak miejsce nad nozdrzami konia. Dotknięcie dna jest prawie niezauważalne. Czekam spokojnie aż rozpłyną się ostatnie kształty i kolory. Zawieszony wreszcie bez ruchu w spokoju przyjaznej pustki pozwalam teraz przypłynąć pierwszej myśli, która nie jest wcale przykra ani natrętna. Przyglądam się jej ze spokojem i widzę jak powoli dołączają do niej kolejne, nabierąc kolorów i znaczenia i jak stając się coraz bardziej wyraziste, delikatnymi podmuchami powoli unoszą mój balon, który po chwili znów żegluje wzdłuż upiętych prześcieradeł i obłoków. Rozglądam się teraz za ręką, która wskazałaby mi kierunek.... Ciszę nagle przerywa ostry zgrzyt, który jak bagnet przebija czaszkę. Nie chcę patrzeć w stronę bólu, ale ostry dźwięk dochodzący z dołu jest natarczywy jak syrena alarmowa na statku. Budzę się w hotelowym pokoju, przez zaciągnięte zasłony przebija słońce, które powoli zbliża się do horyzontu. Na szafce obok łóżka dzwoni mój telefon.
- To ja, Wojtek. Dwonię żeby złożyć ci życzenia. – Głos w słuchawce jest całkiem obcy, ale pozwalam mu mówić - Niech Jezus Zmartwychwstały, Światło Życia, prowadzi cię i podnosi z upadków. Błogosławionych Świąt Roman! – Gdy słyszę swoje imię zaczynam kojarzyć właściciela głosu. Wydaje się niemożliwe, żeby po trzech latach odezwał się do mnie ktoś, kogo znałem krótko w jakimś mało znaczącym projekcie. Odpowiadam standardową formułką i opadam na poduszkę. Czuję głód. Wyobraźnia od razu podsuwa mi obraz szaszłyków, które podają prawdziwi górale w restauracji obok hotelu. Znowu wraca myśl, że jest Wielki Piątek i ostatnim wysiłkiem woli postanawiam nic już dzisiaj nie jeść. Nie potrafiąc znaleźć sobie żadnego zajęcia wychodzę na Krupówki. Wchodzę w tłum turystów i bezwiednie kieruje się w dół ulicy. Potrącają mnie rodziny z goframi w rękach. Na szyjach ciężkie aparaty fotograficzne, dzieci ciągnące rodziców w stronę straganów z pamiątkami. Po prawej stronie pojawia się kamienny kościół. Wchodzę po granitowych schodach. Wewnątrz panuje mrok, w ławkach siedzi kilkanaście osób. Gdy siadam, okazuje się że obok przy konfesjonale spowiada się dziewczynka. Nagle pojawia się myśl, żeby uklęknąć i powiedzieć o wszystkim. Zanim jeszcze podejmuję decyzję dziewczynka odchodzi i słyszę z wnętrza ciche ale wyraźne „Proszę”. Nie myśląc o tym co robię podchodzę i klękam przy konfesjonale robiąc znak krzyża.
- Właściwie wszystko jest mi obojętne, nawet Twoje cierpienie dzisiaj... Jestem słaby, niezdolny do wysiłku, skupiony na sobie. Czuję niechęć do świata i do ludzi, ale jednocześnie czegoś od nich potrzebuję... - mój głos układa zgrabne zdania, w których nie ma żarliwości. Myślę, że nie tak powinna wyglądać spowiedź i już chcę sięgnąć do tego, co naprawdę mnie boli, ale widocznie zawieszam głos na zbyt długą chwilę, bo słyszę ze środka spokojny głos:
- Nie modlisz się synu. Jako pokutę odmówisz litanię do imienia Jezus - po czym dobiega mnie szept formuły rozgrzeszenia.
A więc to już? Tak łatwo się wybacza?
Wstaję i chcę skierować się do wyjścia, ale nagle świątynia zapełnia się ludźmi. Widocznie procesja Drogi Krzyżowej weszła do kościoła. Przyglądam się twarzom i ze zdumieniem stwierdzam, że to ci sami ludzie, których widziałem na Gubałówce i Krupówkach. Wyglądają teraz inaczej. Świątynia rozbrzmiewa głosem kapłana:
- Stacja dziesiąta. Jezus z szat obnażony. Panie Jezu, zostałeś obnażony z szat, wystawiony na wyszydzenie, wygnany ze społeczności. Wziąłeś na siebie hańbę i cierpienie tych, którzy są wygnańcami świata. Nie potrafimy tego pojąć ale właśnie tak wypełniasz słowo proroków nadając sens temu, co wydaje się pozbawione znaczenia.
Czuję jak wielki żal, rozchodzący się z miejsca, gdzie kiedyś było serce, zaciska gardło i sprawia, że nie potrafię głośno dołączyć do słów, które dochodzą teraz zewsząd:
- Któryś za nas cierpiał rany...
Na zewnątrz pada lekki deszcz. Krupówki prawie opustoszały. Rozglądam się za ludźmi, ale najwidoczniej schowali się w restauracjach. Idę z podniesioną głową w górę ulicy. Po twarzy spływają mi krople deszcu. Uśmiecham się gdy czuję ich słony smak.

chata


Chowając się za chmurami słońce zabrało kolory lasom i poczerniło asfalt drogi, schodzącej stąd w dolinę łagodnymi seprentynami. Dumne jodły zafalowały pod dotykiem wiatru, który spiesząc dalej zdążył jeszcze uciszyć ptaki nasłuchujące już nadchodzącej burzy.
Trzeci dzień wędruję przez słowackie Karpaty. Spotykam ludzi o jasnych twarzach i pogodnym uśmiechu. Mijam wsie, gdzie bez pośpiechu i oznak bogactwa kolejne pokolenia ciężką pracą upraszają kamienistą ziemię o plon, który pozwoli na skromne życie. Czas płynie tu inaczej. Przydrożne kapliczki i wiejskie kościółki tchną na gospodarzy prostą prawdę, że będzie im się darzyło, jeśli pogodzą się z losem i podziękują za każdą pogodę.
Nabieram w płuca powietrze pachnące już deszczem, poprawiam plecak i przyspieszam kroku schodząc ku dolinie, gdzie wzdłuż drogi na zboczu góry przycupnęło rzędem kilka czarnych chałup.
Mijając pierwsze zabudowania czuję na twarzy pierwsze krople deszczu. Wypatruję znaku, którym jeden z domów zaprosi mnie pod swój dach. Wtedy w jednym z przydomowych ogródków dostrzegam małego jelonka. Z początku biorę go za ogrodową ozdobę. Stoi nieruchomo w odległości kilku metrów przyglądając mi się brązowymi oczami ze spokojem, który kontrastuje z otoczeniem nabrzmiałym nadchodzącą nawałnicą. Sekundy rozciągają się uwięzione między dwoma parami oczu. Nagle wzmaga się szum drzew. Grzmot toczy się po górach z łoskotem lawiny kamieni a ciężkie krople z perlistym grzechotem uderzają w liście. Uwolniony jelonek zgrabnie czmycha pod górę i znika w lesie, a ja przez uchyloną furtkę spiesznie wchodzę na podwórko i chronię się pod dachem z ciemnego gontu. Ucieszony, że znowu na czas znalazłem schronienie z ulgą zdejmuję plecak. Woda lejąc się strumieniami szybko tworzy kałuże, w których rozbryzgują się wielkie krople. Dopiero teraz dostrzegam, że przy domu stoi ciasno otoczona drzewami figura Matki Boskiej. Widzę ją teraz trochę z boku i od tyłu, ale po błękitnej szarfie wokół pasa poznaję Marię z Lourdes. Uśmiecham się i w duchu dziękuję za opiekę.
Zamyślony nie zauważam kiedy na ganku pojawia się biała postać. Szlafrok, jasna twarz w chmurze lekko siwiejących blond włosów, w dłoniach trzyma kubek. Czuję potrzebę usprawiedliwienia się za to wtargnięcie pod cudzy dach, ale nie mam śmiałości przeszkodzić zamyślonej kobiecie, która znad kubka patrzy w strugi deszczu. Jest coś nietutejszego w pociągłych, szlachetnych rysach tej szczupłej kobiety, której wiek trudno odgadnąć, ale zmarszczki wokół oczu wskazują, że przekroczyła piećdziesiątkę. Gdy mnie dostrzega, w jej oczach pojawia się niepewność, lekko skłaniając głowę robi krok w tył i znika wewnątrz domu. Po chwili pojawia się w towarzystwie postawnego mężczyzny, który stając krok przed nią przygląda mi się uważnie. Ma długie włosy związane w kitkę i koszulkę z napisem “Celtic Glasgow”. Wiem, że ze Słowakami można rozmawiać po polsku, więc przepraszam i tłumaczę, że schroniłem się tylko na czas burzy i że pójdę dalej gdy minie ulewa. Pytające spojrzenia kierują się na mój plecak, na którym widać flagę z franciszkańskim krzyżem, słowo “Roma” i cyfry 1626 km. Mężczyzna pyta czy znam angielski, a gdy z szerokim uśmiechem odpowiadam twierdząco widzę ulgę w jego oczach. Oboje zapraszają mnie do środka. Wchodzę do skąpo oświetlonego wnętrza, w którym panuje nieład typowy dla siedzib artystów albo ludzi pochłoniętych jakąś swoją tajemnicą. Łuszcząca się ze ścian tapeta, zapach starego kurzu, wiekowe sprzęty i obrazy na ścianach wskazują, że od dawna niewiele tu się zmieniło. Moją uwagę zwracają obrazy słowackich świętych i Matki Boskiej z Dzieciątkiem na czymś w rodzaju domowego ołtarzyka z tkwiącą w ścianie małą żaróweczką świecącą na czerwono. W kącie stary piec, na nim osmalone garnki a obok na krześle biały elektryczny czajnik – samotny symbol technicznej cywilizacji. Po ścianach biegnie niedbale stara instalacja elektryczna z wiekowymi włącznikami światła, a spod poczerniałych belek sufitu zwisa lampa ze szklanym kloszem, do którego przykleiły się pokolenia martwych owadów. Siadamy przy stole zawalonym jakimiś pudełkami, gazetami, i naczyniami po ostatnim posiłku.
- Jestem Connie – umiechając się szeroko człowiek z kitką wita się po angielsku wyciągając rękę. W jego energicznych gestach i sposobie mówienia jest otwartość i optymizm. Kobieta ma na imię Trudy, jest Holenderką, która dwa lata temu kupiła ten dom opuszczając zatłoczone Niderlandy w poszukiwaniu spokoju i odpowiedzi na życiowe pytania. Gdzieś w Europie poznała swojego szkockiego towarzysza, z którym od roku starają się zadomowić w tym odludnym zakątku. Connie mówi o trudnych początkach ich znajomości z miejscowymi. Nauka słowackiego idzie mu dość opornie, ale najtrudniej jest wchodzić w zwyczaje tej społeczności. - Jeszcze potrwa zanim nas zaakceptują – w jego głosie nie ma wątpliwości, że to w końcu nastąpi. Ma na rękach stare tatuaże, widać sporo w życiu przeszedł. Śmiejąc się opowiada, że kiedyś był ministrantem, ale potem to różnie bywało. Opowiadając swoje historie wśród grzmotów i błyskawic czujemy magię tego spotkania Holenderki, Szkota i Polaka w mrocznej chacie na wsi zagubionej gdzieś w słowackich górach. Samotny pielgrzym w wędrówce do Rzymu nie jest tu bardziej niezwykły od pary przedstawicieli Zachodu, którzy mieli odwagę porzucić wygody cywilizacji i zamieszkali w Karpatach, w chacie pod opieką Maryi. Trudy przyznaje, że w Holandii nigdy nie była religijna. Wspomina jak rok temu próbowała sama zaistalować halogenową żarówkę i spaliła stodołę. Śmieje się, że na pewno ktoś czuwał nad nią, bo ogień nie przeniósł się na dom. Wymieniają ze sobą kilka zdań po holendersku, po czym Connie z przejęciem opowiada historię figury przed domem, którą słyszeli od właścicielki domu. Kiedyś pewna dziewczyna przechodziła tędy podczas strasznej burzy. Przestraszona przystanęła przed figurą żeby się pomodlić i wtedy piorun uderzył w słup z przewodami elektrycznymi, który złamał się u podstawy i druty spadłyby na dziewczynę, gdyby nie figura, na której oparł się spadający słup i to uratowało dziewczynę. Connie mówi z przejęciem, że mieszkańcy pamiętają o tamtym wydarzeniu i kładą tu świeże kwiaty.
W oczach tej dziwnej pary widzę żar, jakby te nowe doświadczenia i trudy były ceną, którą chętnie płacą za odkrywanie kolejnych kart ich prawdziwego życia.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

góra


Spotkałem go na Jasnej Górze. Mężczyzna około trzydziestki, jasne włosy, przyjemna twarz. Zwróciłem na niego uwagę bo zaczął tańczyć gdy na zakończenie mszy zagrał gitarowy zespół. Ta niczym nieskrępowana spontaniczność wzbudziła moje zaufanie. Właśnie rozglądałem się za noclegiem więc podszedłem do niego z pytaniem gdzie się zatrzymał. Uśmiechnął się promiennie i wzrokiem wskazał na posadzkę w rogu kaplicy.
Okazało się, że nie miał ani namiotu ani pieniędzy na nocleg. Zaczęliśmy rozmowę. Opowiedział mi, jak kilka dni temu opuścił szpital psychiatryczny w Krakowie i wyruszył na piechotę do Częstochowy. Od ośmiu lat leczy się na schizofrenię.
Czowiek, który widzi rzeczy, których nie ma - pomyślałem. Postawiłem mu herbatę w Domu Pielgrzyma. Na początku czułem się dość niepewnie, ale po chwili rozmawiałem z nim bardzo otwarcie. To dziwne – pomyślałem – jak szybko w rozmowie z chorym psychicznie traci się poczucie wstydu.
- Jasna Góra mnie przytłacza – zacząłem od skargi. - Te wszystkie wspaniałości, obrazy, złocenia. Widzę te tłumy rozmodlone i też bym tak chciał się modlić, ale nie potrafię. Nie potrafię się przemóc. Potrafiłbym w normalnym kościele albo najlepiej w jakimś skromnym góralskim kościółku, ale nie tutaj. Chyba robię jakiś błąd.
Nieznajomy odpowiedział spokojnym głosem patrząc przed siebie.
- Nie robisz błędu, po prostu widzisz coś, czego nie ma.
- Jak to nie ma? Kaplicy nie ma? Obrazów nie ma? Jasnej Góry nie ma? Gwarantuję ci, że jeśli w Polsce powątpiewa się w istnienie czegoś, to na pewno nie chodzi o Jasną Górę.
- Jasna Góra nie istnieje – spokój w głosie nieznajomego stawał się irytujący - To znaczy sama góra owszem, ale jest naga. Pusta.
Teraz spojrzał na mnie niebieskimi oczami, które miały wokół tęczówek ciemne obwódki. Rozmawiałem z wariatem.
- Jasna Góra nie tylko istnieje, mój przyjacielu, ale nawet rośnie – kontynuowałem przewrotnie - coraz więcej tu wotów, obrazów, nowych pomieszczeń, coraz więcej samochodów. Widziałeś tłumy na wystawie obrazów stacji Męki Pańskiej Dudy Gracza? Te obrazy też nie istnieją?
- Gdyby coś tutaj było, ludzie rozkradliby to wszystko już dawno. Człowiek ma naturę złodzieja, kradnie zawsze gdy mu się coś podoba i gdy nikt nie patrzy. Stąd nie można niczego ukraść, bo ta góra jest pusta od zawsze.
- Ale właśnie oni zabierają stąd to wszystko! Zabierają święte obrazki, książki o duchowości, pamiątkowe zdjęcia, poświęcone różańce, zabierają choćby te zasłyszane melodie albo zapamiętane fragmenty kazań!
Nieznajomy milczał patrząc przed siebie.
- Ja naprawdę chciałbym cię zrozumieć. Jeśli jest jakikolwiek sens w tym co mówisz, wyjaśnij mi to.
Przyjrzał mi się uważnie.
- Nie wiem czy potrafisz zrozumieć. Najpierw odpowiedz mi na pytanie. Czy potrafisz stać się znowu dzieckiem?
- Nie wiem… Jak to dzieckiem? Aha, chodzi o to, czy potrafię odzyskać tą dawną świeżość, tą szczerą i radosną wiarę dziecka? Nie wiem. Ale może, gdybym mocno spróbował.
- Gdy staniesz się dzieckiem, wtedy ujrzysz prawdę, że Jasnej Góry nie ma.
- Chodzi ci o to, że gdy stanę się dzieckiem, wtedy zniknie wszystko co znam? Wszystko, czego doświadczyłem w życiu? Będąc dzieckiem nie będę miał niczego, żadnych wspomnień. Wrócę do stanu, w którym nie mając niczego miałem tylko wielkie, dziecinne marzenia? O to ci chodzi?
Nieznajomy patrzył przed siebie uśmiechając się. Nie dawałem za wygraną.
- Ale ty przecież jednak coś tutaj widzisz. Nawet jeśli osiągnąłeś z powrotem stan dziecka, to przecież coś posiadasz, jakieś wspomnienia, choćby z tej rozmowy ze mną.
- Owszem, ale to tylko chwila, o której obaj szybko zapomnimy.
- Ale masz na sobie ubranie, masz różne przedmioty, choćby ten różaniec. Właśnie! Masz ze sobą fragment Jasnej Góry! Zaprzeczyłeś sam sobie! Widzę wyraźnie, że masz w ręku różaniec z czerwonych koralików, musisz go teraz widzieć i czuć w palcach.
Nieznajomy spojrzał na swoje dłonie i podnosząc wzrok na mnie, wolno wyciągnął je w moją stronę. Spojrzałem na nie jeszcze raz. Czyste, jasne dłonie i ani śladu różańca. Gdy podniosłem zdziwiony wzrok, nieznajomego już nie było. Zacząłem się rozglądać. Zniknęły ściany. Nie było kolumn, figur ani obrazów. Siedziałem sam, na szczycie góry. Przede mną rozciągała się panorama Tatr, do których zbliżało się zachodzące słońce. Obok mnie wznosiła się wielka, stalowa konstrukcja w kształcie krzyża. Na metalowej tabliczce przeczytałem: "Jesu Christo Deo, restitutæ per ipsum salutis MCM".
Podniosłem z ziemi plecak i zarzuciłem na plecy. Do schroniska na Hali Kondratowej mam stąd półtorej godziny drogi. Chcę zdążyć zanim zapadnie zmrok.

niebo


Szlak prowadzi teraz w dół, grząską drogą wzdłuż starych domostw i leciwych płotów.
Nie widać ludzi ani nie słychać ptaków. Wyblakła płachta szarego nieba przykryła ciszę w dolinie. Na końcu wsi droga się zwęża i znów powoli pnie się pod górę, w stronę lasu. Mijam ściany z pociemniałych bali, w nich jaśniejsze okiennice z małymi szybkami, w których przesuwają się bezlistne jabłonie. Na polach i miejscami przy drodze leżą płaty brudnego śniegu. Drzewa snują opowieść o swoim dawnym życiu badylom chwastów, pochylonym w skupieniu.
Ale nie ma tu smutku. Brak kolorów dodaje wyrazistości szarym szczegółom, a mlaskanie butów w błotnistej mazi jest jednym z akordów ciszy. W nieregularnych lustrach kałuż pod nogami szklą się jaskrawe fragmenty nieba, prowadząc do ukrytego świata. Jestem teraz dokładnie pośrodku doliny, w jej najniższym punkcie. Czuję jak coś delikatnie zatrzymuje mnie w pół kroku. Przymykam oczy. Skłębione myśli zaczynają swój taniec, przenikając się w wirowym ruchu, ale po chwili jedna zaczyna prowadzić pozostałe. Niebo. Spojrzeć w nie tak, jakby oczy – od zawsze ślepe – przed chwilą ujrzały je po raz pierwszy. Trwam tak jakiś czas, czując w skroniach jak zbliża się wyjątkowa chwila. Wtedy otwieram oczy. Przesadnie szeroko.
Jestem w teatrze szarości.
Stoję pośrodku nieziemskiej swym ogromem sceny, dla której horyzont jest zaledwie początkiem, wyjściem do nowych przestrzeni, które wirując, drżąc i nasuwając na siebie mkną w nieskończoność, w otwartą przestrzeń szarej kosmicznej głębi.
Stoję u stóp gmachu szarości, którego kolumny pną się stąd w górę, w górę, i dalej, niknąc w końcu dla oczu zmrużonych od blasku, ale nie dla wyobraźni, która wznosi się wyżej i wyżej, aż do miejsc, gdzie przestaje być ludzką wyobraźnią i oderwawszy się od wszelkiego ograniczenia staje się jednym, ciągłym, nie potrzebującym słów stanem zrozumienia wszystkiego i połączenia się ze wszystkim. Szarość wypełnia wszystko. Spokój. Nie ma słów, bo niepotrzebne są oddzielne znaczenia. Nie ma podziałów, wraz z nimi zniknął wszelki niepokój. Czas i przestrzeń połączyły się, nic i wszystko są znów razem. Szarość jest doskonale spokojna, ale nie tkwi w bezruchu. Jej spokój jest przepływem, cichym i jedynym możliwym. Przepływ szarości znów powoli układa się w wir, który nie odnajdując kresu, wyrusza w drogę powrotną. Znów wolno pokonuje całą nieskończoność żeby dotknąć dna milczącej doliny. Wirujący całun szarości otula drzewa, wciska się w wilgotną korę jabłoni, wypełnia gliniaste bruzdy i krążąc chwilę wokół moich butów przygląda się sobie w nieregularnych lustrach kałuż. Nieskończenie małe drobiny szarości wnikają we mnie przez skórę, usta, uszy, nozdrza, aby wypełnić mnie wytęsknionym spokojem, jakby wszystko czekało na tą właśnie chwilę.
Stoję pośrodku milczącej doliny, otulony szarym całunem. Niebo przygląda się swojej szarości. Moimi oczami.

tramwaj


Na zamrożonym przystanku kokony oczekiwania przestępują z nogi na nogę wypuszczając co chwila kłęby pary. Na widok tramwaju kokony ożywiają się i drepczą do krawędzi przystanku. Gdy otwierają się drzwi z kokonów wydostają się ludzie i wkraczają po schodkach do ciepłej blaszanej przestrzeni.
Stoję zawieszony w tłumie grubych ubrań, który przyciska mnie do kasownika.
- Pan mi skasuje bilet – kobieta w dużym brązowym berecie wyciąga rękę do młodego mężczyzny w narciarskiej kurtce, który stoi przede mną.
- Jasne – ten odpowiada wesoło - trzeba sobie pomagać. - Odsuwam się żeby narciarz mógł skasować bilet.
- Dziękuję panu. – Kobieta chowa bilet do torebki i wzdycha z ulgą. – Taka tragedia w tym Haiti! – Najwyraźniej tłok w tramwaju ma związek z trzęsieniem ziemi.
- Dobrze że przynajmniej klimat mają tam cieplejszy – odwzajemnia uprzejmość mężczyzna uśmiechając się niepewnie.
- A słyszał pan, że pod Łodzią wczoraj było trzęsienie ziemi? – Kobieta się znowu ożywia. - Ludzie są w strachu, szafy w mieszkaniach chodziły.
- Ale to chyba od tych wykopów co kopalnie robią – rzuca fachowo narciarz.
- Bo Haiti to wyspy na wulkanach, tam to ziemia sama się trzęsie. Tragedia, tylu ludzi!
- Tragedia – filozoficznie uzupełnia narciarz.
- Nie chciałabym tam mieszkać proszę pana.

czwartek, 14 stycznia 2010

pies


To był wtorek, 21 kwietnia. Skończyłem pracę i wyszedłem z biura o godzinie siedemnastej. Tego dnia pisałem program nowego szkolenia, które miałem poprowadzić nazajutrz. Jestem trenerem w dziedzinie motywacji i zarządania projektami. To znaczy za pieniądze prowadzę takie szkolenia. Dziedzinę którą uprawiam nazwałem marketingowo „sztuką osiągania celu”. Chodzi w niej o to, żeby każde działanie podporządkować jasno określonemu celowi. Tylko wtedy działanie okazuje się naprawdę skuteczne, a o sukcesie projektu czyli sumy działań decyduje już tylko konsekwentne dążenie do tego celu. Ale żeby umieć wyznaczyć swój cel, trzeba najpierw wiedzieć kim się jest. I to jest najtrudniejsze. Dotyczy to tak samo firm, jak zwykłych ludzi. Myślę czasem, że większość problemów naszego świata bierze się stąd, że ludzie uparcie dążą do źle wybranych celów. Tracą siły i cierpią, a dzieje się tak dlatego, bo nie wiedzą kim naprawdę są. Brzmi to banalnie, ale najtrudniejszym projektem jest chyba życie człowieka.
Konsekwencja w dążeniu do celu nigdy nie była moją mocną stroną, dlatego dołączyłem do tych, którzy wybierając zawód nie kierowali się życiową pasją, tylko chcieli dowiedzieć się czegoś o sobie.
Wydaje mi się, że z moim wewnętrznym niepokojem i emocjonalną niestabilnością jestem słabym trenerem, ale za to niezłym aktorem. Dlatego moja wiarygodność jako eksperta od skutecznego działania właściwie nigdy nie jest podważana. Jak mogę uczyć innych tego, w czym sam jestem słaby? To mój wyrzut sumienia, ale wcale nie najgorsza z moich przewrotności.

Gdy tamtego wtorkowego popołudnia wyszedłem po skończonej pracy na ulicę, miałem silniejsze niż zwykle wrażenie, że nie jestem na swoim miejscu. Czułem, że nieuchronnie zbliża się moment, gdy zostanę zdemaskowany, a moja klęska zmusi mnie wreszcie do ukrycia się w jakimś dzikim ostępie, gdzie nikt już mnie nie będzie niepokoił. Do pracy ubieram się zwykle na czarno: czarne buty, czarne spodnie i czarna koszula. Nie noszę krawatów ani marynarek, chyba że naprawdę zmusza mnie do tego jakaś nadzwyczajna sytuacja. Tamtego dnia miałem na każdym ramieniu przewieszoną torbę: na lewym laptop, na prawym rzutnik multimedialny. Wyglądałem jak akwizytor, z tą różnicą, że moja fryzura wyrażała buntowiczy nieład. Zresztą zawsze starannie układany przed lustrem. Od dwóch lat żyję samotnie, stroniąc od ludzi. Nie używam radia ani telewizora i zauważam, że coraz mniej rzeczy budzi moje zainteresowanie. Piorę albo sprzątam dopiero gdy zmusza mie do tego konieczność. Przestałem czytać książki. Z dawnych emocji została tylko tęsknota za czymś nieokreślonym i właściwie tylko ona mnie jeszcze czasem ożywia. Wracając po pracy do mojej dziupli w wieżowcu wracam do tego bólu. Myślę wtedy czasem, że dobrze mieć coś, co jeszcze boli. Ale są dni, kiedy ból się nasila. Staje się niemal fizyczny. Wtedy patrząc z balkonu w dół myślę o ucieczce.
Kilka dni przed tym kwietniowym wtorkiem na internetowym forum dla osób z problemami psychicznymi wpisałem tekst, w którym mój ból porównałem do psa. Tekst brzmiał następująco:
„A może, skoro nie potrafię od niego uciec, powinienem pozwolić mu zostać? Może zamiast uciekać przed nim ze strachu powinienem go przywitać kością, oswoić jakoś i postarać się z nim zaprzyjaźnić?”. Jakaś osoba z większymi problemami od moich odpisała: „Smutek powinien wziąc pod rękę nadzieję”. Pamiętam, że rozbawiło mnie to.

Ale ten tekst przypomniał mi się, gdy zobaczyłem go na ulicy tamtego kwietniowego popołudnia. Szedł wzdłuż muru kamienicy. Właściwie toczył swoje wielkie kudłate cielsko kiwając się na boki. Był to bardzo duży czarny pies, najwidoczniej posunięty już w latach. Kroczył ciężko ze zwieszonym łbem zupełnie nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół niego. Nie miał obroży i od razu zwróciło moją uwagę, że szedł sam, bez opiekuna. Zacząłem iść za nim uważnie się rozglądając czy jednak ktoś mu nie towarzyszy. Gdy upewniłem się, że nie ma z nim nikogo, zrównałem z nim krok i chyba przemówiłem do niego. Mogły to być słowa: „Dokąd idziesz mordo?” albo „Przyłączę się do ciebie, co ty na to?”. Żyjąc samotnie szuka się odruchowo okazji do rozmów, a ten kudłacz wydawał się dobrym partnerem do rozmowy. Ale pies nie reagował. Szedł swoim tempem, a ludzie rozstępowali się przed nim rzucając zaciekawione spojrzenia. Miał czarną, gęstą, długą sierść, na łapach podpalaną w rude plamy i włochaty ogon, którym miarowo kiwał na boki. Patrzył przed siebie niedużymi oczami, utkwionymi w jakimś odległym punkcie, w których był niewzruszony spokój. Pies nie rozglądał się na boki, w ogóle nie robił wrażenia zdezorientowanego ani zagubionego. Położyłem to na karb jego wieku i być może wycieńczenia. Wyglądał na zmęczonego, z różowym jęzorem wywieszonym przez rząd wielkich białych zębów.
Z miejsca poczułem do niego sympatię. Imponowała mi jego dumna niezależność i pewność siebie. W swoim niewzruszonym marszu wydawał się nie potrzebować nikogo i niczego.
Obudziła się we mnie troska o tego kudłacza. Idąc obok starałem się odtworzyć jego historię. Może ktoś pozbył się go bo był stary i chory. A może zmarł jego właściciel i pies odszedł nie chcąc uczestniczyć w żenujących kłótniach o spadek. A może wydarzył się jakiś wypadek i pies teraz jest w jakimś szoku. Tak czy inaczej nie mogłem zostawić samotnego psa na środku ulicy w centrum miasta. Wyobraziłem sobie przez chwilę, że biorę go do domu i że kudłaty staje się moim przyjacielem. Zaniepokoiło mnie trochę, że tak duży pies w ciasnej kawalerce na XIV piętrze mógłby nie czuć się dobrze. Do tego jeszcze przy trybie mojej pracy musiałby często zostawać sam. No i oczywiście koszty weterynarza i wyżywienia. Pewnie je conajmniej tyle co ja. Pomyślałem o mojej córce, która zawsze namawiała mnie żebym wziął psa ze schroniska i obiecywała, że pomoże mi go wyprowadzać. Inga kocha zwierzęta i zawsze marzyła o dużym psie. Mieszka ze swoją mamą, trzema yorkami i kotem niedaleko od mojego mieszkania. Spojrzałem na kudłatego, który właśnie wchodził na jezdnię na czerwonym świetle. Odruchowo rzuciłem się do przodu niezdarnie przytrzymując dyndające u ramion torby i zamachałem rękami żeby zatrzymać nadjeżdżające samochody. Odwróciłem się i zobaczyłem jak pies spokojnie przechodzi po pasach i idzie dalej chodnikiem nawet nie odwróciwszy głowy. Dogoniłem go i już miałem ochotę jakoś wygarnąć mu jego niewdzięczność, gdy doszedł do mnie absurd całej sytuacji. Obładowany torbami wlokłem się w centrum miasta chcąc pomóc psu, który nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Pomyślałem, że trzeba w końcu zawiadomić schronisko na Paluchu. Pewnie przysyłają kogoś w takich sytuacjach a potem ogłaszają to w internecie i szukają właściciela. Nie bardzo mogłem poradzić sobie jednocześnie z torbami i z internetem w telefonie, więc wybrałem numer Ingi żeby znalazła telefon do schroniska.
- Mam tu taką dziwną sytuację. Wracając z pracy natknąłem sie na Marszałkowskiej na psa bez właściciela i chcę zawiadomić schronisko.
Inga aż zapiszczała z radości – Tato! Weź go do domu, proszę, nakarm go, a potem zrób mu zdjęcie i daj ogłoszenie że znalazłeś psa – Najwyraźniej miała nadzieję, że nikt się po niego nie zgłosi.
- Inga, ty nie rozumiesz. Pies cały czas idzie i jest tak duży, że nie potrafię go nawet zatrzymać, a co dopiero gdzieś go zabrać. Proszę sprawdź numer do schroniska i prześlij mi sms’em.
Telefon w schronisku odbiera mężczyzna, który jest zatroskany o los kudłacza, ale kieruje mnie do straży miejskiej, tłumacząc, że takimi przypadkami zajmuje się patrol ekologiczny. Wybieram trzycyfrowy numer. Tym razem miły kobiecy głos fachowo przyjmuje zgłoszenie. Na pytanie o rasę psa odpowiadam, że to połączenie wilka z owczarkiem podhalańskim. Gdy pada pytanie o adres pod który ma przyjechać patrol, zdaję sobię sprawę, że nie mogę podać adresu bo pies cały czas idzie i nie sposób go zatrzymać. Mówię, że oddzwonię za chwilę. Robię się zły na tą idiotyczną sytuację. Ne chcę zostawić psa bez opieki na ulicy ale przecież nie mogę iść za nim cały dzień przez miasto czekając aż się w końcu gdzieś zatrzyma. To może potrwać do wieczora.
Jakiś głupio uśmiechnięty facet z aparatem fotograficznym na szyi podchodzi i pyta czy może zrobić zdjęcie mojemu psu. Gdy poirytowany odpowiadam, że to nie mój pies, uśmiech mu spływa po zaskoczonej twarzy. Wlokąc sie za kudłaczem już ponad pół godziny zastanawiam się co jeszcze mogę zrobić. Ze skweru na tyłach hotelu Marriott pies wchodzi przez bramę na teren podwórka między kamienicami. Mam nadzieję, że przez podwórko nie ma dalej przejścia i że wtedy zablokuję mu jakoś odwrót, zmuszę żeby usiadł i poczekamy na patrol straży miejskiej. Ale niestety w płocie po drugiej stronie podwórka jest otwarta furtka. Ku mojej rozpaczy kudłacz kieruje się prosto do niej. Ogarnia mnie zniechęcenie. Nie widzę wyjścia z tej sytuacji. I wtedy pies nagle zatrzymuje się przed jakąś bramą i siada na chodniku. Wesołe oczy patrzą teraz na mnie jakby zobaczyły mnie po raz pierwszy. Wydaje mi się, że widzę w nich złośliwe błyski. Siadam na chodniku obok psa i przemawiam do niego spokojnym głosem głaszcząc go po wielkim łbie:
- Teraz odpoczywamy i nie ruszamy się.
Pies przyjmuje pieszczotę z zadowoleniem i po raz pierwszy pojawia się między nami jakaś nić porozumienia. Wyjmuję telefon żeby zgłosić adres: ul. Nowogrodzka 35. Obok widzę sklep spożywczy. Zastanawiam się, czy dla pewności nie kupić psu jakiejś kiełbasy i nie przekupić go gdyby znów chciał sie stąd ruszyć, ale przecież gdy wrócę ze sklepu jego może już tu nie być. Dwie małe dziewczynki z piłką podchodzą wyraźnie zainteresowane psem.
- On nie gryzie? Można go pogłaskać?
Już wiem, że kudłacz jest łagodny i nikomu nie zrobi krzywdy, ale na wszelki wypadek informuję, że lepiej go nie głaskać bo jest zmęczony. Dziewczynki odchodzą wyraźnie rozczarowane.
Kiedy już mam wybrać numer straży i zakończyć tą męczącą sytuację, podchodzi do nas mężczyzna w czerwonej koszuli około pięćdziesiątki i zwraca się do mnie:
- Czy pan jest księdzem?
- Nie, dlaczego? – odpowiadam zdziwiony.
- Bo opiekuje się pan psem naszego proboszcza.
- Zna pan tego psa?
- Tak. Astor mieszka tutaj, w tej bramie. To pies naszego księdza.
Jak zimny prysznic spada na mnie absurd całej sytuacji. Pies zrobił sobie wycieczkę i zwyczajnie wracał do domu, a ja stworzyłem z tego sensacyjną historię z sobą samym w roli detektywa-idioty.
- Myślałem że się zgubił. Idę za nim z Marszałkowskiej. Chciałem już wzywać straż miejską...
- Astor, gdzie ty się włóczysz stary zbóju? On już kiepsko chodzi, ale włóczęga to jego słabość - Człowiek w czerwonej koszuli pieszczotliwie głaszcze kosmaty łeb kudłatego – Ksiądz właśnie odprawia mszę, ale zadzwonimy do mieszkania, może otworzy nam gosposia.
Okazuje się, że gosposia jest w domu, człowiek w czerwonej koszuli wpuszcza psa przodem i znikając w drzwiach rzuca jeszcze: - Dziękuję w imieniu księdza.
- Nie ma za co – odpowiadam z krzywym uśmiechem. W końcu to pies mnie tu przyprowadził, nie ja jego. Zostaję sam na ulicy. Czuję ulgę ale jednocześnie jestem zły na swoją głupotę. Czy naprawdę wszystko muszę tak komplikować i tworzyć niepotrzebne teorie do prostych rzeczy? Uśmiecham się do siebie. Stary pies zrobił mi szkolenie z tego jak osiągać cel. Od początku doskonale wiedział dokąd zmierza. Słyszę jak z kościoła za moimi plecami dobiega śpiew i dźwięk organów. Poprawiam moje torby i chcę ruszyć w kierunku domu, żeby zdążyć odpocząć przed jutrzejszym szkoleniem. Szkolenie. O czym będę mówił przez dwa dni?

środa, 13 stycznia 2010

getto


Znowu początek. Jak powrót do punktu wyjścia. Jestem w Łodzi. Przeprowadziłem się tutaj z Warszawy na początku listopada. Tutaj się urodziłem 40 lat temu. Trzymając w ręce gorący papierowy kubek z kawą siedzę na ławce pośrodku ruchliwego dziedzińca Manufaktury, jednego z tych nowoczesnych centrów handlu. Łódź tętni życiem jak w filmie Wajdy. Ziemia obiecana współczesnych Borowieckich, Baumów i Weltów. Tylko Weltów dzisiaj prawie już tu nie ma, zostały po nich fabryczne budynki z czerwonej cegły, zapuszczone kirkuty z pochylonymi macewami i białe linie namalowane olejną farbą na chodnikach w miejscu dawnych murów getta.
Ostatnio odkryłem, że prawie całe moje dorosłe życia spędziłem w gettcie. Najpierw 16 lat przy ulicy Żelaznej w Warszawie, potem dwa lata w małym mieszkaniu przy Krochmalnej i teraz w Łodzi, przy ulicy Wróblej, w dawnej żydowskiej dzielnicy Bałuty. Bałuty to miejsce, gdzie przeważa kolor szary, wytarty i znoszony jak stara fotografia w portfelu. Niskie bloki, stare, liche kamienice i bramy, w których siedzą bezpańskie psy.
Żeby kupić chleb trzeba wyjść z getta przekraczając namalowaną w poprzek chodnika linię z napisem „Litzmanstadt getto 1940 -1944”. Przekraczam ją na rogu Limanowskiego i Zachodniej, obok małej cukierni. Mieszkając w Warszawie też codziennie wychodziłem z getta. Ale tam granica była zaznaczona rzędem cegieł z wpuszczonymi mosiężnymi literami i pamiątkową tablicą. Bardziej elegancko. W Łodzi jest tylko biała linia. Gdy przekraczałem ją dzisiaj pomyślałem o Mojżeszu gdy wyprowadzał Żydów z egipskiego getta. Nie wszyscy byli zadowoleni. Zostawiali swoje domy, warsztaty, swoją stabilizację. Przeważyła nadzieja na lepsze życie, wolne od ucisku, we własnym kraju. Ale ziemia, do której doszli po 40 latach tułaczki obietnicę miała spełnić inaczej. Dziś Izrael znów stał się gettem. Znów od sąsiadów oddziela Żydów mur. Jakby droga doprowadziła do punktu wyjścia. Gdy po 40 latach wracam do miejsca, gdzie się urodziłem, zadaję sobie pytanie, które pewnie Żydzi stawiają sobie zawsze gdy przychodzi im rozpocząć kolejną tułaczkę: Kto wznosi te mury?
W Łodzi przed wojną mieszkało blisko ćwierć miliona Żydów. Po wojnie na ruinach żydowskich kamienic, synagog i cmentarzy zbudowano bloki dla robotników i położono tramwajowe szyny. Jeden z taksówkarzy opowiedział mi historię, jak przy remoncie torowiska wykopano ludzkie szkielety. Okazało się, że był tam kiedyś żydowski cmentarz. Wstrzymano prace na ponad rok. Tyle trwały wizyty rabinów z Izraela i ustalanie co zrobić z tym odkryciem. Żydzi bardzo dbają o swoją historię. Szczątki zmarłych są święte, otacza się je wieczną czcią i nie można ich przenosić. Po dokonaniu odpowiednich rytuałów postanowiono przykryć groby grubymi stalowymi płytami. I tak dzisiaj nad tymi stalowymi grobowcami zgrzytają sobie tramwaje. Ludzie siedzą w nich rzędami przy oknach i kiwają głowami na zakrętach.
Środkiem Placu Grzybowskiego w Warszawie przebiega granica. Po jednej stronie wznosi się licznie odwiedzany przez chrześcijańską wspólnotę kościół Wszystkich Świętych. Po drugiej stoi odbudowana po wojnie synagoga i żydowski teatr. Dwa wyznania, dwie kultury i dwie społeczności dzielą jeden plac.
Moja droga do kościoła prowadziła zawsze obok synagogi. Przechodząc pod jej oknami z ciekawością zaglądałem do środka. Czasem widziałem modlących się Żydów okrytych chustami w czarno-białe pasy albo tylko z jarmułkami na głowach. Niektórzy stali nieruchomo zwróceni do ściany, inni rytmicznie kiwali się do przodu i do tyłu. Czym dla nich dzisiaj jest getto? Tylko bolesną historią? Pamiątką cierpienia narodu, który wybrał sobie Bóg żeby mu towarzyszyć w jego wędrówce? Pretekstem żeby wskazać winnego? A moje getto? Czym jest dla mnie?
Siedzę i patrzę na ludzi. Wszyscy są w ruchu, jakby każdy odbywał swoją wędrówkę. Ja na chwilę usiadłem żeby się im przyjrzeć.
Stojąc tak na palcach pod oknami synagogi miałem wrażenie, że żeby dojść do Nowego Testamentu trzeba przejść przez Stary.
Dopiję kawę i pójdę.

śmierć


Wyobrażam sobie teraz duszę, która patrzy na pogrzeb swojego ciała. Moment pożegnania z tym światem. Dusza już wie, jak bardzo znikome było to wszystko, na co teraz spogląda z góry. Było zaledwie złudzeniem w porównaniu z tym, co zaczyna się teraz. Dusza widzi, jak głowa jej ciała składana jest na atłasowej poduszce, jak pudrowane są policzki, jak ktoś szminką maluje usta. Dusza patrzy na rozpacz żałobników i widzi, jak niektórzy rozpaczają do końca, czyli do przyklepania grobu łopatą, a niektórzy nawet nie dochodzą do grobu, chyłkiem skręcają w boczne alejki cmentarza i patrząc na zegarki odchodzą do pilnych spraw. Ale najgorsze dla duszy jest widzieć jak bardzo nieszczęśliwi są ci ludzie, którzy stoją nad grobem. Dusza nie może zrobić teraz nic. Jest tylko niemym krzykiem: Nie róbcie tego! Jak trudno jest duszy znieść widok najbliższych, którzy oddają się samolubnej, własnej boleści! Jak trudno patrzeć na tych zasłuchanych w szloch nad samymi sobą nieszczęsników, którzy pochylają się nad pustym ciałem, z którego jedyny sens już się wycofał! Dusza już wie na czym polega prawdziwe życie i tak bardzo żal jej tych biedaków nad grobem, ale nie potrafi juz nic zrobić.

wtorek, 12 stycznia 2010

próżna


Siedzę w kawiarni przy Próżnej. Mam stolik przy oknie. Patrzę na płatki śniegu wirujące na tle ciemnej dekoracji opuszczonych żydowskich sklepów po drugiej stronie ulicy.
Każdy płatek śniegu ma swoją ciszę i ma swój horyzont. Istnieje teoria, że nigdy nie istniały dwa takie same. Każdy zatem stworzony jest inaczej i każdy ma swoje życie. Widzę jak każdy płatek w niespiesznym wirowym ruchu delikatnie smakuje swoją samotność, która na końcu języka miałaby metaliczny smak. Przyglądam się uważniej śledząc odległości między płatkami. Cicha samotność wirujących płatków. Czy potrzebują siebie nawzajem? Nie potrafię dostrzec czy płatki zbliżają się do siebie, za to widzę, że pozorny nieład i przypadkowość ruchów jest w istocie porządkiem, płynną, harmonijną ciągłością wirowego ruchu milionów płatków, w którym odległości między nimi, zmieniające się przecież, podlegają jakby zasadom tańca - układ kilku kroków wydaje się nie mieć znaczenia, ale ta sama seria powtórzona po chwili tworzy pewną zasadę, a powtórzona kolejny raz daje już poczucie rytmu. Płatki wirują w rytmie raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, zachowując właściwe dla walca odległości. Nie potrafię dostrzec czy płatki łączą się w pary, ale z pewnością są sobie nawzajem potrzebne, tworząc jakby wspólnotę wirowego tańca. Nikt przecież nie widział opadu śniegu w postaci jednego płatka.
Taniec trwa krótko. Tylko do momentu upadku na chodnik. Tutaj cicha samotność płatków tka biały, delikatny dywan, na którym co jakiś czas odciska swoje czarne ślady inna samotność, poruszająca się w innym rytmie, z podniesionym kołnierzem spiesząc chodnikiem to w jedną to w przeciwną stronę.

mecz

Wracałem z pracy ulicą Zachodnią. Chciałem zdążyć na mecz. Przy skrzyżowaniu z Limanowskiego dwie karetki pogotowia i zbiegowisko ludzi. Starszy pan w eleganckim kapeluszu mówi poruszonym głosem:
- Przebiegała na czerwonym świetle bo spieszyła się do tramwaju. Z zakupami biegła.
Wychylam się, żeby zobaczyć coś ponad głowami stłoczonych gapiów. W poprzek jezdni stoi czerwony Ford Mondeo z wgniecioną maską i roztrzaskaną przednią szybą. Na masce na wpół otwarta paczka ciastek.
- Co też pan mówi – denerwuje się kobieta w szarym płaszczu z podniesionym kołnierzem – na zielonym przechodziła. Tak nią rzuciło, że spadły z niej spodnie i sportowe buty. Leżą przy karetce.
Nie mogę dostrzec butów. Za to widzę pomarańcze. Leżą rozrzucone w różnych miejscach na jezdni i chodniku. Jaskrawe i doskonale okrągłe.
Ruch samochodów jest zablokowany i szybko tworzy się gigantyczny korek. Słychać klaksony zdenerwowanych kierowców.
Cholera, spóźnię się na mecz.